Gdy budzę się rano…
Gdy budzę się rano…
mówię…
jak celnik Zacheusz będę rozdawać,
jak Szymon będę nosić krzyże innych,
jak Weronika będę ocierać twarze,
jak Szczepan dam się kamienować,
jak Jezus na krzyżu będę przebaczać,
jak Franciszek będę kochać.
Wieczorem spoglądam w lustro…
widzę…
Adama, który dopiero co zjadł owoc,
Kaina, który dopiero co zabił,
Judasza, który dopiero co zdradził,
Piotra, który dopiero co się zaparł,
Piłata, który dopiero co obmył ręce
i zasypiam na mokrej od łez poduszce.
A w nocy przychodzi Jezus i pyta:
„Miłujesz Mnie?”…
Autor: Agnieszka
*************************************
Mądrość życiowa…
Znany amerykański doradca inwestycyjny siedział na przybrzeżnej skałce w małej meksykańskiej wiosce, gdy do brzegu przybiła łódka z rybakiem. W łódce leżało kilka wielkich tuńczyków. Amerykanin, podziwiając ryby, spytał Meksykanina:
– Jak długo je złowiłeś?
– Tylko kilka chwil.
– Dlaczego nie łowiłeś dłużej – złapałbyś więcej ryb?
– Te, które mam całkiem wystarczą na potrzeby mojej rodziny.
Amerykanin pytał dalej:
– Na co więc poświęcasz resztę czasu?
– Śpię długo, trochę połowię, pobawię się z dziećmi, spędzę sjestę z moją żoną, wieczorem wyskoczę do wioski, gdzie siorbię wino i gram na gitarze z moimi amigos – pędzę wypełnione zajęciami i szczęśliwe życie.
Amerykanin zaśmiał się ironicznie i rzekł:
– Jestem absolwentem Harvardu i mogę ci pomóc. Powinieneś spędzać więcej czasu na łowieniu, wtedy będziesz mógł kupić większą łódź, dzięki niej będziesz łowił więcej i będziesz mógł kupić kilka łodzi. W końcu dorobisz się całej flotylli. Zamiast sprzedawać ryby za bezcen hurtownikowi, będziesz mógł je dostarczać bezpośrednio do sklepów, potem założysz własną sieć sklepów. Będziesz kontrolował połowy, przetwórstwo i dystrybucję. Będziesz mógł opuścić tę małą wioskę i przeprowadzić się do Mexico City, później Los Angeles, a nawet do Nowego Jorku, skąd będziesz zarządzał swoim wciąż rosnącym biznesem.
Meksykański rybak przerwał:
– Jak długo to wszystko będzie trwało?
– 15, może 20 lat.
– I co wtedy?
Amerykanin uśmiechnął się i stwierdził:
– Wtedy stanie się to, co najprzyjemniejsze. W odpowiednim momencie będziesz mógł sprzedać swoją firmę na giełdzie i stać się strasznie bogatym, zarobisz wiele milionów.
– Milionów? I co dalej?
– Wtedy będziesz mógł iść na emeryturę, przeprowadzić się do małej wioski na meksykańskim wybrzeżu, spać długo, trochę łowić, bawić się z dziećmi, spędzać sjestę ze swoją żoną, wieczorem wyskoczyć do wioski, gdzie będziesz siorbał wino i grał na gitarze ze swoimi amigos…
Autor nieznany
*****************************************
Dlaczego…?
Na co się uskarżasz?
Może twoja praca jest zbyt ciężka?
A może nie potrafisz już pracować?
Może nie masz czasu na odpoczynek?
A może nudzisz się całymi dniami?
Masz za mało pieniędzy?
Nie stać cię na wiele rzeczy?
Na co narzekasz? Odwiedziłem dzisiaj człowieka, który ma około czterdziestu lat i jest nieuleczalnie chory. Od trzech tygodni cierpi okropnie. Trudno na to patrzeć. Jego żona siedzi bezradnie przy szpitalnym łóżku; w domu czeka pięcioro dzieci. Ten człowiek popatrzył na mnie i zapytał: „Dlaczego?” Do szpiku kości przeszyło mnie to pytanieWłaśnie, dlaczego?
Dlaczego on a nie ja?
Dlaczego ja a nie ty?
Na to nie potrafi mi nikt odpowiedzieć.
Mam tylko Boga,
który przez cierpienie i śmierć
każde życie doprowadza do celu.
I który mnie nagle pyta,
dlaczego nie jestem szczęśliwy
i wdzięczny za to, co mam
Autor: Phil Bosmans
**********************************************
Kochaj i pracuj…
Czy można miłość nakazać jak przykazanie? Można wydać komendę: „W tył zwrot!”, „W lewo patrz!”, „Spocznij!”, ale czy można powiedzieć: „Kochaj tego pana, którzy chodzi po parku i wzdycha”, „Kochaj panią, która założyła niemodny kapelusz”?
Jeżeli uważamy, że miłość to tylko uczucie, fascynacje, wzruszenie, zakochanie – to takiej miłości chyba nie można nikomu nakazywać przykazaniem. Taka miłość przychodzi spoza nas i może być radością lub cierpieniem. Zawsze wielkim doświadczeniem dla człowieka, próbą, jak zachowa się w okresie sentymentalnej niedojrzałości.
Jeżeli Ewangelia nakazuje przykazaniem: „Miłuj bliźniego”, to ma na myśli taką miłość, która jest troską o człowieka, odpowiedzialnością za niego i ogromną pracą nad sobą, walką z własnym egoizmem, która przeszkadza w miłości. Taką miłość trzeba nakazywać jako pracę nad sobą. Kochać drugiego człowieka oznacza wielką pracę nad sobą.
Najczęściej kochamy kogoś takim, jakim on nie jest, a najważniejsze: uczyć się kochać takim, jakim on jest.
Autor: Ks. Jan Twardowski
********************************************
Moje Boże Narodzenie…
Na wszystko nadchodzi czas… nawet na wspomnienia o tym co kiedyś zadało nam ból, to czas na to aby spojrzeć na to jeszcze raz… spojrzeć… z miłością, uśmiechnąć się i podziękować, że to było, że to mnie odmieniło. Bo Boże Narodzenie ma w sobie owy czar, ową moc… że przemienia wszystko… jest Cudem Pięknej Nocy.
Wróciłam do mych, naszych pierwszych Świąt z dala od domu, są to fragmenty z mej książki „Promyczek”.
(… ) Bardzo zapamiętałam nasze pierwsze Święta, a było to w 1999 roku. Zostałyśmy sami na naszym odcinku, wszystkie dzieci poszły do domu, nam też było żal, ale zdrowie Ani było wtedy bezcenne, musiałyśmy zostać. Po raz pierwszy spędzaliśmy je z dala od domu, od rodziny. Przyznam się, że takich świąt jeszcze nigdy nie miałyśmy i nie będziemy mieć, po prostu one były wspaniałe. Wigilia, a raczej dzielenie się opłatkiem było takie… opłatek był mokry od naszych łez, ale nie były to łzy smutku tylko szczęścia, że narodził się Jezus a w raz z nim początek tego „nowego” co da nam nowych sił do walki o Anię. Ja nigdy nie dzieliłam się opłatkiem z tyloma ludźmi jak tam na szpitalnym korytarzu, tam wszyscy stanowiliśmy jedną dużą rodzinę nie zważając na tytuły czy pochodzenie, byliśmy jednością złączeni tylko małym, białym okruchem opłatka. Czy kiedyś jeszcze raz będzie mi dane to przeżyć? Wspomnienie tamtej Wigilii pozostanie głęboko w mym sercu. (… )
Rok 2005… (… ) Boże Narodzenie bez Ani. Trudno mi to sobie wyobrazić. Puste miejsce przy naszym wigilijnym stole, łzy przy wspólnej modlitwie, niewypowiedziane życzenia. Boże jak mam to przeżyć? Radość przy dzieleniu się opłatkiem tak białym jak śnieg, radość bo narodził się Zbawiciel, tak długo oczekiwany… i tym razem bez Ani. Gdzie się podziały nasze życzenia złożone rok temu w szpitalu, że następne święta spędzimy wszyscy razem w domu? Obiecałam to Ani, i teraz co mam zrobić Boże? Boże pomóż mi. Boże płyną mi łzy po policzku, nie widzę liter, mam ogromny ból. Ania tak bardzo cieszyła się z tych świąt, bo mogła pójść do Twego żłóbka, wiesz ona musiała aż tam wejść i poprawić Ci sianko, żeby Ci było wygodnie, pogłaskać owieczki. A najbardziej lubiła Aniołki które stały przy Twoim żłóbku bo one tak śmiesznie kiwały główkami. I teraz tego zabraknie. Wspólne ubieranie choinki, Mikołaj. Boje się, że to gdzieś uleciało i nie powróci. Nie umiem się cieszyć, wiem że mam jeszcze dwóch synów ale… Ania wypełniała moje dni, Jej życie było moim życiem. To tak jakbym miała największy skarb i teraz ten skarb ktoś mi ukradł. A może słabo go chroniłam, nie trzymałam w sejfie? Jedynie Ty Boże znasz odpowiedz, to była Twoja wola, Ty Ją zabrałeś do siebie. Boże jak mam tu bez Niej żyć? Jak mam cieszyć się świętami? Co zrobimy podczas Wieczerzy Wigilijnej, czym zastąpimy te puste miejsce przy stole? I kto Ci poprawi sianko w żłobku? Jest tyle pytań a nie ma na nie odpowiedzi. Święta Bożego Narodzenia to okres radości, bo narodził się światu Wybawiciel, a z Nim Nadzieja na lepsze jutro. Choć Ani nie ma wśród nas, to jest obecna w naszej pamięci, mamy Ją na zawsze w naszym sercu, i choć będą to pierwsze święta bez Niej to będą to święta Wielkiej Radości i Nadziei, że następne dni przyniosą pokój naszemu sercu.
Boże przeżywamy teraz okres oczekiwania na Narodzenie Twego Syna, daj mi dużo sił i wiary żebym mogła się do tego przygotować. Nie obiecuję Boże że będzie mi lekko, że gdzieś nie zrobię błędu, więc proszę Cię bądź ze mną, niech czuję Twą obecność. Napełnij me serce Miłością, okaż mi Swą Dobroć. Wiem że nie powinnam płakać, ale inaczej nie potrafię, łzy przynoszą mi ukojenie, wewnętrzne wyciszenie. Staram się nie płakać przed synami, bo wtedy im jest bardziej ciężej, bo też brak im Ani. W domu jest tak cicho, nie słychać Jej śmiechu, Jej gwaru, wszystkie zabawki stoją i czekają, że Ania je weźmie do zabawy, czekają. Nigdy nikt nie jest w stanie wyobrazić i opisać pustki po zmarłym dziecku. To takie bez dna…
Boże, jedynie wiara pozwala mi to zrozumieć i ogarnąć, chociaż powiem Ci, że nie jest to łatwe. Trudno mi do końca pogodzić się ze śmiercią Ani, ale z drugiej strony wiem, że Ani tam jest dobrze. Nam pozostała tylko pamięć o Niej i miejsce głęboko w sercu, aż tyle tylko mogę dla Niej zrobić. Czy to dużo Boże?
Boże o jedno Cię proszę daj nam zapomnieć o tym pustym miejscu przy stole. Boże Ty zajmij te puste miejsce, siądź razem z nami i przełam się opłatkiem tak białym jak pierwszy śnieg. Zostaną wypowiedziane życzenia, które miały być tylko wspomnieniem, a nadzieja znów wstąpi w moje życie. Ania odeszła po to by żyć ale żyć wiecznie. Wiem że będzie obecna z nami w Święta i że znów poprawi Ci sianko. Boże trudno to zrozumieć, i z wielkim trudem przychodzi mi o tym pisać, ale czuję Twoją obecność i z taką łatwością piszę słowa. Bądź ze mną. (… )
A jak będzie teraz? W sumie to za bardzo nie zmieni się scena mych Świąt… bo będę w szpitalu… wspólna Wieczerza z pacjentami, serdeczny uścisk dłoni lekarza, czułe spojrzenia pacjentów … łzy w ich oczach… bo teraz to oni są z dala do swego domu, jakże często tu specjalnie przywiezieni na święta. Wiem, to bardzo bolesne… bo nagle zabrakło dla nich miejsca w ich własnym domu, w ich rodzinach… tak jak dla Jezusa… narodził się w szopie. Więc, ogarnę ich ciepłem swego serca… podejdę, przytulę… może i zapłaczę… łzy pociekną mi po policzku… bo jestem człowiekiem… wrażliwym człowiekiem… potem… przełamiemy się opłatkiem, każde z nas powie życzenia, skrywane tyle miesięcy w sercu… zasiądziemy do skromnego stołu… ktoś zanuci kolędę, ktoś westchnie głośno i myślami wybiegnie do swego domu… spojrzy w okno… tam daleko pali się światełko w oknie… to może jej dom, może to jego światełko… ? Świeci się pięknie ustrojona choinka, pachnie kapustą z grzybami, barszczem z uszkami… łazanki z makiem… pachnie choć trochę domem. Choć troszkę chcemy dać swym pacjentom ciepła rodzinnego… Chcę aby odczuli, że jest ktoś, że ktoś chce z nimi zasiąść do stołu… że nie są sami w ten wieczór. Ale … muszę wrócić do swego domu, do swej rodziny… zajdę po drodze na grób Ani… zapalę lampkę, wetknę okruszek opłatka pod gałązkę z igliwia… wspomnę to, kiedy razem dzieliliśmy się opłatkiem… jak trzeba było ją podnieść, aby mogła zawiesić swą bombkę na choince, z czułością patrzeć jak układa Jezuska na sianku pod choinką… wspomnieć… tak, tylko wspomnieć, bo tego jak przyjdę do domu nie będzie. Powitają mnie synowie, gwar rodziny… podniesiony głos mej mamy, że już zasiadamy do Wieczerzy, czuły dotyk mej bratowej… ona wie, co się dzieje z w mym sercu, jak patrzę na jej córeczkę… ona to wie. Zasiądziemy wszyscy razem do stołu … obok mnie puste nakrycie… spojrzę jeszcze ukradkiem na zdjęcie Ani… uśmiecha się do mnie, jest dobrze. Dziękuję Boże, że Jesteś, że jest i Ania. Zapada wieczór … za oknem już pierwsza gwiazdka… pachnie już kapusta z grzybami, na stole karp w błyszczącej galarecie… i… płomyk świecy… jako dar Caritasu… to zaproszenie dziecka pod nasz dach… Cicho gdzieś lecą w dal słowa kolędy… .Cicha noc… pokój niesie ludziom wszem… Gdzieś tam… zasiądzie do stołu wraz ze swą rodziną mój Anioł… tak z utęsknieniem wyczekiwany… ogarnie miłością swój dom… wypełni go po brzegi… da odczuć, że Jest, Był i Będzie… że ta Noc nigdy nie skończy się, że Cud Bożego Narodzenia będzie trwał i trwał … bo zawarty w sercu… bo w nim wypielęgnowany… na nowo zrodzony. Aniele… niech biel małego okruszka opłatka… przypomni Ci… że jesteś potrzebny.
Kocham was.
Kiedy w cichą, świętą noc
milczą głosy ziemi,
nasze serca kłaniają się Dziecku,
które nas błogosławi.
stańmy dziś cichutko przy szopce
i pozwólmy, aby nasze serca przeniknął żar;
tylko miłość, która nie żąda nic dla siebie,
może pomóc nam się podnieść.
(Kate Walter)
Autor: Renata
****************************************
Zapłonęła czwarta świeca…
Łk 1, 26-38
…Anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego…
Mario, która jesteś Matką moich dni
Pozwól, że spróbuję dziś zaufać Ci
Kiedy już w sercu zabraknie wiary mi
Pozwól by w oczach mych stanęły te mądre łzy
Nie opuszczaj mnie
Pochwyć w dłonie swe
I obejmij mnie – Mario.
…I zapłonęła czwarta świeca, jest taka duża, powoli odmierza czas do Cudownej Nocy, stoi taka smukła, szczęśliwa bo jest ostatnia… taka wysoka… przewyższa pozostałe… dumna… bo oświetla drogę tym, co jeszcze zagubili się gdzieś tam w pędzie dni, w kieracie świątecznych porządków… płonie… i czeka… płonie i pogania, szepcząc „…człowieku, to już za 3 dni…”
A niedawno było tak dużo czasu, myślałam sobie, że ech tyle dni przede mną, na pewno zdążę ze wszystkim, wszak cały miesiąc mam… tak miałam ten miesiąc, to dużo… ale dziś kiedy patrzę na płomień tej świecy, to tak mało, aby ogarnąć to wszystko, i uświadomiłam sobie jak słabym jestem człowiekiem. Jak moje doświadczenie jest niczym w zderzeniu się z rzeczywistością. Wczoraj byłam w pracy… weszłam jak zwykle na salę dla przewlekle chorych… I tam spotkanie z mą pacjentką… ma nadzieje, że wyjdzie na Święta… ma świadomość, że to są jej ostatnie Święta, ma w sobie tyle nadziei, że spędzi je ze swą rodziną, otoczona dziećmi, wnukami… dla niej tylko to się teraz liczy, tego oczekuje od tej czwartej Świecy, że zdąży jeszcze wrócić do domu. Dla niej ta Świeca jest kierunkiem do domu… jest tą nadzieją… Och Boże… dasz jej to? Stałam tak przy niej i słuchałam… myślami byłam w sobie… stoi bok niej ktoś kto zapędzony w domu, biega ze szmatą, ustawia choinkę, dekoruje mieszkanie, układa listę zakupów, pakuje prezenty… a po przeciwne stronie – ta pacjentka co myśli tylko o tym, że musi być w tym czasie w domu, że to są jej ostanie Święta i resztami sił próbuje podnieść się aby pokazać, że ma siłę aby wyjść ze szpitala… chce być w domu… nie dba o to, czy tam jest gotowe wszystko, ona pragnie tego domu, pragnie spotkania z rodziną… pragnie tej małej Dzieciny… pragnie zapamiętać te święta jako wyjątkowe. Utkwiło mi to w pamięci, chodziło za mną to cały dyżur… potem rozmowa z pielęgniarką… kreci głową, że nie nadaje się do domu, bo jest coraz słabsza… Boże, dlaczego?
Wesoło skacze płomień… a w sercu mam smutek… kiedy patrzę na pacjentkę z sali nr 10. Boże, jeszcze 3 dni, daj jej siłę aby dotarła do swej rodziny, niech te Święta będą dla nie te wyjątkowe. Boże…
Boże….już niebawem spotkamy się. Już niebawem zagrzmią słowa „…Bóg się rodzi, noc truchleje…” Odejdą gdzieś w niepamięć nasze smutki, nasze niepokoje, nasze obawy… w nasze, w moje serce wejdzie radość… napełni się miłością… długo na to czekałam, błądziłam, obijałam się o kształty, nie widziałam kolorów, a moje dłonie niczego nie mogły wyczuć, … była pustka… i kiedy już mi się wydawało, że już straciłam siebie… Ty nie zapomniałeś o mnie, kiedy z uporem prosiłam Ciebie o pomoc… Ty wytrwale słuchałeś tego… chowając to w Swym sercu, aby potem pewnego dnia dać mi to, czego pragnęłam, ale dałeś to wtedy kiedy sam tego chciałeś. Dałeś mi człowieka, Przyjaciela – Anioła. Anioła, co swymi skrzydłami mnie ochrania, co idzie obok mnie. I teraz, kiedy już mi zostało 3 dni, mogę Ci powiedzieć Boże, że dokonałeś czegoś wspaniałego, że dałeś mi się odnaleźć, że dając mi Przyjaciela, sprawiłeś, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Boże… kocham Ciebie za to, że Jesteś, kocham za to… że przyjdziesz do mnie w Tę Noc.
Płonie czwarta świeca…wosk kapie na gałązkę z jodełki, pachnie świeżo lasem, ustawione już choinki…. Pachnie już świętami… i ten blask bijący od świecy. Mam nadzieję, że komuś wskaże drogę do domu, że wskaże drogę do rodziny, że da jeszcze chwilkę zadumy nad sobą. I kiedy wspólnie zasiądziemy do Stołu Wigilijnego prysną te złe dni, rozwieją się nasze troski, i kiedy będziemy się dzieli Opłatkiem… i składać sobie życzenia… nasze serca będą szczęśliwe, i kiedy będziemy padać w ramiona swych bliskich zdamy sobie sprawę z tego, że jesteśmy kochani, ze jesteśmy ludźmi… że mamy Boga w sercu, że On nie narodził się tylko w żłobie ale w naszych sercach. Życzę tego wam wszystkim.
Już czas…
Renata
**********************
Płoną już trzy świece…
…Płoną świece… już trzy.
Tak szybko mija czas wypełniony oczekiwaniem, tęsknieniem… czas wypełniony pracą nad sobą. Bo, to ja mam przygotować się na nadejście Tego, co przemienia Czas, co nadaje życiu bieg, nadaje sens mym dniom.
Czekać… Ale jak?
Czekać pracowicie czy czekać z założonymi rekami? A może czekać z myślami, że i tak to przyjdzie, przecież przychodzi to co roku, zapominając w tym ferworze przedświątecznych zakupów, sprzątania o tym, co najważniejsze, o tym, co tak naprawdę jest istotą tych Świąt.
A może czekanie… takie inne, takie z zadumą nad samym sobą. Bo to Ktoś przychodzi do mnie, do mego serca, a nie do wysprzątanego mieszkania, suto zastawionego stołu. To ja będę przecież tym miejscem gdzie ten Ktoś zamieszka. Piękne są słowa, gdzieś odszukane, mówiące o tym, że Jezus narodził się w stajence, ale i czy w moim sercu? Zadałam sobie to pytanie, dziś, kiedy to na ołtarzu płoną już trzy świece… tak mało czasu już zostało, czy zdążę? Czy zdążę przygotować siebie? Tu nie wystarczy umyć okien, zawiesić czyste firanki, wytrzepać dywan… Ubrać choinkę, ugotować bigos… tu trzeba czegoś więcej, a może tylko odrobinę…?
…gdy płonęła druga świeca, byłam na Konferencji naukowej Życiodajna Śmierć… to była lekcja, dla mnie to była szkoła wrażliwości na drugiego człowieka. Zdałam sobie sprawę, że tak często pomijam tego człowieka. Myślę tylko o sobie, o swoich uczuciach, o swoim życiu, nie zauważając, że obok mnie też żyją inni. Zaduma nad swym losem wplecionym w los innych… tak mogę streścić tę Konferencję. Dała mi wiele… dała mi to, że po powrocie do domu, powiedziałam mym synom, że ich kocham, że jesteśmy ważni w tym życiu… że życie jest piękne jakiekolwiek ono by było, jakże ważna jest obecność tego drugiego człowieka. Nie wystarczy powiedzieć Jestem, trzeba jeszcze być. Być dla innych, wyjść poza siebie, poza swój okręg. I to się działo wtedy, kiedy płonęła druga świeca, kiedy to był półmetek mego oczekiwania, mej pracy nad sobą. Ten czas nie mi oceniać… ocenia to ci, dla których mówię Jestem…
A dziś… płonie już trzecia świeca. Zostało tak nie wiele czasu… Ktoś by powiedział „o matko tylko tyle, nie zdążę, jeszcze tyle spraw na głowie…” Zdążymy… Ktoś jeszcze powiedział inny, że czekamy na to cale życie, że swym całym życiem przygotowujemy się na to spotkanie. Pewnie tak. Ale teraz mamy ten wyjątkowy czas… Czas, który zbliża nas do Szopy, zbliża nas do miejsca, gdzie pójdziemy…przystaniemy, uklękniemy… i co? Co powiemy? Co ja… Mu dam? Jaka będę na to spotkanie, w co się ubiorę… jak ubiorę swe serce…? Takie banalne pytania, ale ile dają do myślenia.
Czas… a może tylko jedna chwilka, może tylko tyle potrzeba aby jeszcze w sobie coś zmienić, aby coś naprawić… aby podać komuś swą dłoń, powiedzieć Jestem, uśmiechnąć się, a wtedy naprawdę słońce wyjrzy za ciężkich gradowych chmur… świat napełni się kolorami tęczy… będzie miłość. I wtedy ta mała Dziecina nie narodzi się tylko w ubogiej Szopie… ale w naszych… w moim sercu.
Autor: Renata
*******************************************
Jezus przychodzi…
Jezus powiedział do swoich uczniów: Jak było za dni Noego, tak będzie z przyjściem Syna Człowieczego. Albowiem jak w czasie przed potopem jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki, i nie spostrzegli się, aż przyszedł potop i pochłonął wszystkich, tak również będzie z przyjściem Syna Człowieczego. Wtedy dwóch będzie w polu: jeden będzie wzięty, drugi zostawiony. Dwie będą mleć na żarnach: jedna będzie wzięta, druga zostawiona. Czuwajcie więc, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie. A to rozumiejcie: Gdyby gospodarz wiedział, o której porze nocy złodziej ma przyjść, na pewno by czuwał i nie pozwoliłby włamać się do swego domu. Dlatego i wy bądźcie gotowi, bo w chwili, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie. (Mt 24,37-44)
Tak to już jest pod naszą szerokością geograficzną, że niezbyt długo możemy się cieszyć złotą polską jesienią, dominują bowiem dni dżdżyste i ponure. „Na słotę najlepszy jest parasol lampy/Najczystsze niebo książkowych stronic” – pisał Stanisław Grochowiak. Niejednemu z nas udziela się taki „deszczowy humor” w jesienne dni monotonne, smutne, niemal depresyjne.
Problem pojawia się wtedy, gdy podobny nastrój przenika nasze życie duchowe. Codzienne zabieganie, praca, gorączka przedświątecznych zakupów, te same wciąż obowiązki i problemy są w stanie osłabić naszą energię, wpędzić w rutynę i obojętność. Takie życie może być bardzo szkodliwe dla naszej wiary. Większość ludzi za czasów Noego to nie byli zbrodniarze i wielcy grzesznicy. „Jedli i pili, żenili się i za mąż wychodzili”. Żyli niby najzwyczajniej na świecie. I ta zwyczajność uśpiła ich czujność. Ich winą było takie zaabsorbowanie codziennością, że nie potrafili nawet dostrzec tego, co najważniejsze, zamknięci na słowo Pana Boga. Nagły potop, niespodziana śmierć kładzie kres ich rutynowemu życiu.
Zdarza się, że i chrześcijanie próbują żyć w podobny sposób. Dla tak zwanego świętego spokoju można się godzić na zło, nie dbać o poszanowanie zasad moralnych w Ojczyźnie i we własnej rodzinie. Oriana Fallaci, nieżyjąca już włoska pisarka, dość stromą ścieżką dochodziła do Boga. Jednak, w jednym z ostatnich wywiadów powiedziała znamienne słowa: „Spójrzcie na dzisiejszy, świat zachodni! Wiemy dobrze, że inne kultury zanikły z powodu nadmiaru dobrobytu lub braku duchowości i moralności. W momencie, w którym odrzucasz twoje reguły moralne i wartości, umierasz sam, podobnie jak twoja kultura i społeczeństwo”.
Kościół pomaga nam wyrwać się z duchowego marazmu. Adwent to nie tylko uświadomienie sobie, że Pan Jezus już przyszedł i powróci na końcu czasów. Adwent pomaga nam zobaczyć, że On przychodzi nieustannie: w słowie Bożym, Eucharystii, modlitwie, spotkaniu z drugim człowiekiem. Nie poświęćmy więc tych czterech tygodni wyłącznie na przedświąteczną krzątaninę. Zauważmy ciągle wychodzącego ku nam Pana. Odnówmy nasze serca w sakramencie pokuty, spróbujmy się wyciszyć w czasie rekolekcji, by pozwolić Panu do nas przemówić. Jezus nie chce przechodzić obok nas. On pragnie do nas przychodzić. „Teraz właśnie nadeszła dla nas godzina powstania ze snu”.
ks. Michał Siwek
********************************************
Co sprawia, że …
Co sprawia, że człowiek jest wielki,
jest cudem stworzenia
miłym w oczach Boga?
Co sprawia, że człowiek jest silny,
silniejszy niż cały świat,
co sprawia, że jest słaby,
słabszy niż dziecko?
Co sprawia, że człowiek jest twardy,
twardszy niż skała,
co sprawia, że jest miękki,
miększy niż wosk?
Miłość.
Co jest starsze niż wszystko?
Miłość.
Co przetrwa wszystko?
Miłość.
Co pozwala się brać,
lecz samo wszystko zabiera?
Miłość.
Co pozwala się dawać,
lecz samo daje wszystko?
Miłość.
Co trwa,
gdy wszystko się wali?
Miłość.
Co pociesza,
gdy cała pociecha zawodzi?
Miłość.
Co trwa,
gdy wszystko się zmienia?
Miłość.
Co pozostaje,
gdy wszystko inne przeminie?
Miłość.
Co daje świadectwo,
kiedy milkną przepowiednie?
Miłość.
Co nie gaśnie,
gdy ścierają się twarze?
Miłość.
Co rozjaśnia
mroczny tok myślenia?
Miłość.
Co czyni
przemowę głupca mądrą?
Miłość.
Co się nigdy nie zmienia,
gdy zmienia się wszystko?
Miłość.
Tylko to jest miłością,
to, co nigdy nie będzie czymś innym.
Autor: Sören Kierkegaard
**********************************************
Panie, oddaję Ci…
Panie, oddaję Ci moją przeszłość,
ponieważ Ty się o nią upominasz.
Oddaję Ci ją wraz ze wspomnieniami,
które butwieją w moich jaskiniach.
Czy to prawda, że odzyskujesz wszelkie straty,
nawet te, które noszą nazwę grzechów?
Dla Ciebie, podobno nic nie jest stracone,
pod warunkiem, że to się Tobie powierzy,
a Ty przywracasz życie temu, co umarło.
Otwórz więc moje serce i moje dwie ściśnięte dłonie –
nawet, jeśli są brudne – i weź wszystko.
Oddaję Tobie nawet to, czego nie chcę oddać…
Michel Quoist
***************************************
Wywiad z Panem Bogiem…
„Wejdź”- powiedział Bóg – „Więc chciałeś mnie o coś zapytać.”
„Jeśli masz czas” – powiedziałem.
Bóg uśmiechnął się i powiedział: „Mój czas jest wiecznością i jest go dosyć, bym mógł zrobić wszystko O co chcesz mnie spytać”.
„Co najbardziej zaskakuje Cię w ludzkości”- zapytałem.
Bóg powiedział: „To, że są znudzeni dzieciństwem, pędzą w dorosłość, a na starość znów pragną być dziećmi. Tracą zdrowie w pogoni za pieniądzem , a później wydają pieniądze aby odzyskać zdrowie. Myślą z niepokojem o przyszłości, zapominając o teraźniejszości. Żyją tak, jakby mieli nigdy nie umrzeć, a umierają tak, jakby nigdy nie żyli”
Bóg wziął mnie za rękę i przez chwilę staliśmy w milczeniu. Wtedy spytałem: „Jako ojciec, jakich rad udzieliłbyś swoim dzieciom?”
Bóg odpowiedział z uśmiechem: „Nie mogą zmusić nikogo do miłości , ale mogą sprawić, aby ich pokochano. Największą wartością w życiu jest nie to, co się posiada, ale to kogo się ma przy sobie. Najbogatszą osobą nie jest ta, która ma najwięcej, ale ta, która potrzebuje najmniej. Wystarczy kilka sekund, aby zadać ukochanej osobie głębokie rany, ale czasami potrzeba wielu lat, aby te rany się zagoiły. Są osoby, które bardzo mocno nas kochają, ale często nie potrafią okazać swoich uczuć w odpowiedni sposób. Za pieniądze można kupić wszystko poza szczęściem. Dwoje ludzi patrząc na tą samą rzecz, może odbierać ją w zupełnie inny sposób. Prawdziwym przyjacielem jest osoba, która wie o nas wszystko, a mimo to nas lubi. Człowiek nie zawsze jest zapomniany przez innych, czasami to on zapomina o sobie samym. Nie jest dobrą rzeczą utożsamianie się z innymi ludźmi. Każdy będzie sądzony indywidualnie za swoje własne poczynania.”
Usiadłem na chwilę ciesząc się tym momentem. Podziękowałem Mu za poświęcony czas i za wszystko, co zrobił dla mnie i mojej rodziny.
Odpowiedział: „Kiedy tylko zechcesz. Jestem tu 24 godziny na dobę. Wszystko, co musisz zrobić, to zapytać mnie, a ja odpowiem. Zawsze tu będę.”
Bruno Fererro
***********************************
Smutek i …
Po piaszczystej drodze szła niziutka staruszka.
Chociaż już była bardzo stara to jednak szła tanecznym krokiem a uśmiech na jej twarzy był tak promienny jak uśmiech młodej szczęśliwej dziewczyny. Nagle dostrzegła przed sobą jakąś postać. Na drodze ktoś siedział ale był tak skulony, że prawie zlewał się z piaskiem.
Staruszka zatrzymała się nachyliła nad niemal bezcielesną istotą i zapytała:
– Kim jesteś?
Ciężkie powieki z trudem odsłoniły zmęczone oczy a blade wargi wyszeptały:
– Ja?…Nazywają mnie smutkiem.
– Ach! Smutek! – zawołała staruszka z taką radością jakby spotkała dobrego znajomego.
– Znasz mnie? – spytał smutek niedowierzająco.
– Oczywiście przecież niejeden raz towarzyszyłeś mi w mojej wędrówce.
-Tak sądzisz… zdziwił się smutek … To dlaczego nie uciekasz przede mną. Nie boisz się?
– A dlaczego miałabym przed Tobą uciekać mój miły? Przecież wiem, że potrafisz dogonić każdego kto przed Tobą ucieka.
Wierz mi, proszę, dlaczego jesteś taki markotny?
– Ja.. .jestem smutny …. odpowiedział smutek łamiącym się głosem.
Staruszka usiadła obok niego.
– Smutny jesteś… powiedziała i ze zrozumieniem pokiwała głową.
A co cię tak zasmuciło?
Smutek westchnął głęboko.
Czy rzeczywiście spotkał kogoś kto będzie chciał go wysłuchać?
Ileż razy już o tym marzył.
– Ach… wiesz… zaczął powoli i z namysłem… najgorsze jest to, że nikt mnie nie lubi.
Jestem stworzony po to by spotykać się z ludźmi i towarzyszyć im przez pewien czas.
Ale gdy tylko do nich przyjdę oni wzdrygają się z obrzydzeniem.
Boją się mnie jak morowej zarazy i znów westchnął – wiesz.. .ludzie wynaleźli tyle sposobów żeby mnie odpędzić.
Mówią…. tralalala, życie jest wesołe, trzeba się śmiać. A ich fałszywy śmiech jest przyczyną wrzodów żołądka i duszności. Mówią…. co nie zabije, to wzmocni.
I dostają zawału.
Mówią…. trzeba tylko umieć się rozerwać.
I rozrywają to, co nigdy nie powinno być rozerwane.
Mówią…. tylko słabi płaczą.
I zalewają się potokami łez.
Albo odurzają się alkoholem i narkotykami, byle by tylko nie czuć mojej obecności.
– Masz racje … potwierdziła staruszka, ja często widuję takich ludzi.
Smutek jeszcze bardziej się skurczył.
– Przecież ja tylko chcę pomóc każdemu człowiekowi.
Wtedy, gdy jestem przy nim. Może spotkać się sam z sobą. Ja jedynie pomagam zbudować gniazdko. w którym może leczyć swoje rany.
Smutny człowiek jest tak bardzo wrażliwy.
Niejedno jego cierpienie podobne jest do zagojonej rany, która co pewien czas się otwiera.
A jak boli!
Przecież wiesz, że wtedy gdy człowiek pogodził się ze smutkiem i wypłacze wszystkie wstrzymywane łzy może naprawdę wyleczyć swoje rany.
Ale ludzie nie chcą żebym im pomagał.
Wolą zasłaniać swoje blizny fałszywym uśmiechem.
Albo zakładać gruby pancerz zgorzknienia.
Smutek zamilkł….
Po jego smutnej twarzy popłynęły łzy… Najpierw pojedyncze, potem zaczęło ich przybywać, aż wreszcie zaniósł się nieutulonym płaczem. Staruszka serdecznie go objęła i przytuliła do siebie.
– Płacz, płacz smutku…
Musisz teraz odpocząć, żeby potem znów nabrać sił.
Nie … nie powinieneś już dalej wędrować sam.
Będę ci zawsze towarzyszyć a w moim towarzystwie zniechęcenie już nigdy cię nie pokona.
Smutek nagle przestał płakać.
Wyprostował się i ze zdumieniem spojrzał na swoją nową towarzyszkę
– Ale… ale kim ty właściwie jesteś?
– Ja? … zapytała figlarnie staruszka uśmiechając się przy tym tak beztrosko jak małe dziecko.
Ja jestem NADZIEJA…
Bruno Fererro
*******************************************
Zaduszki…
Ciszą cmentarną ukołysani
z dala od życia i znoju,
dobiwszy wreszcie cichej przystani,
odpoczywają w pokoju.
Nad nimi drzewa szumią cichutko,
sypiąc pożółkłe liście,
wielu z nich może żyło zbyt krótko,
krócej niż zwykle trwa życie.
Na grobach wieńce, na grobach kwiaty,
wśród nich płomyki lśniące
– dowód pamięci tym, co w zaświaty
odeszli w wiecznej rozłące.
Dzisiaj ożywa ból przypomnienia
widny w zadumie na twarzach,
w myślach się jawi postać z imienia,
wstaje z przeszłości cmentarza.
Ileż to mogił po świecie całym
w jesiennych mgłach spowitych,
ileż tam ludzi legło wspaniałych,
co wspięli się na szczyty.
Życiowej sławy i powodzenia
jedna ich dola na końcu.
Wszystkich jednako przykrywa ziemia,
każdemu świeca płonąca.
Świeci na grobie przez tę godzinę,
by znów na długo zagasnąć.
A na cmentarze na powrót spłynie
cisza i spokój, i ciemność.
Autor: Elżbieta Daniszewska
**********************************************
Prosiłem Pana Boga…
Poprosiłem Pana Boga, aby odebrał mi mój ból. Pan Bóg odpowiedział – nie… ból nie jest dla mnie abym go odbierał, ale dla Ciebie abyś go oddał. Poprosiłem Pana Boga by dał mi cierpliwość. Pan Bóg odpowiedział – nie… Cierpliwość jest owocem ciężkiej próby, nie jest przydzielana ale wypracowana. Poprosiłem Pana Boga by dał mi radość. Pan Bóg odpowiedział – nie… daje Ci Łaskę, a radość zależy od Ciebie. Poprosiłem Pana Boga by oszczędził mi cierpienia. Pan Bóg odpowiedział – nie… Cierpienie odrywa Cię od rzeczy przyziemnych i przyprowadza bliżej do mnie. Poprosiłem Pana Boga by dał mi duchowy wzrost. Pan Bóg powiedział – nie… wzrastać musisz sam, ja będę dbał o Ciebie, pielęgnował Cię byś stał się drzewem przynoszącym obfity owoc. Poprosiłem Pana Boga o wszystko, czym mógłbym się cieszyć w życiu. Pan Bóg powiedział – nie… daje Ci życie, byś mógł się cieszyć wszystkim. Poprosiłem Pana Boga by pomógł mi kochać innych ludzi, tak jak ON MNIE KOCHA. Pan Bóg powiedział – no wreszcie pojąłeś o co chodzi. Gdyby Bóg miał portfel, to nosiłby w nim Twoje zdjęcie. Gdyby miał lodówkę, to też byłoby na niej. On przysyła Ci kwiaty każdej wiosny i wschód słońca każdego poranka. Kiedy chcesz mówić on słucha; a mówi do Ciebie nieustannie choć Ty nie zawsze słuchasz. Mógłby mieszkać gdziekolwiek, w całym wszechświecie, a wybrał Twoje serce. Nie widzisz jeszcze?!? Zrozum to: ON ZA TOBĄ SZALEJE!!!
**************************************************
Dłoń i piasek…
Trzynastoletni Tomek spacerował plażą razem ze swą matką.
W pewnej chwili zapytał:
– Mamo, jak można zatrzymać przyjaciela, kiedy w końcu uda się go zdobyć?
Matka zastanowiła się przez chwilę, potem schyliła się i wzięła dwie garście piasku.
Uniosła obie ręce do góry, zacisnęła mocno jedną dłoń:
piasek uciekał jej między palcami i im bardziej ściskała pięść, tym szybciej wysypywał się piasek.
Druga dłoń była otwarta: został na niej cały piasek.
Tomek patrzył zdziwiony, potem zawołał:
– Rozumiem!
*****************************************************
Most dwojga serc…
Jeden z brzegów pewnej rzeki zamieszkiwało samotne serce. Każdego dnia z utęsknieniem patrzyło na to, co działo się po drugiej stronie. Bardzo chciało znaleźć bratnią duszę pośród innych serc mieszkających właśnie tam. Przeszkodę jednak stanowiła rzeka. Jej koryto było szerokie, a płynąca w nim woda nieujarzmiona i zmienna. Czasem płynęła cichutko i ze spokojem obijała się o leżące na brzegu kamyki. Czasami potrafiła gwałtownie się zburzyć, zabrać napotkane gałęzie drzew oraz różne śmieci i szybko pędzić do ujścia. Potrafiła także od czasu do czasu wezbrać, zalewając przybrzeżny teren.
Samotne serce bardzo długo szukało sposobu, w jaki można było by się przedostać na drugi brzeg. Pewnego dnia wpadło na pomysł wybudowania mostu. To nie będzie łatwe zadanie – pomyślało. Będzie wymagać wielu tygodni ciężkiej pracy, cierpliwości oraz poświęcenia. Trzeba będzie się też zmagać z siłami natury. Mimo wszystko podejmę się tego trudu. Motywacją i chęcią do działania będzie nagroda, jaką otrzymam. Jeśli uda mi się zbudować ten most, to już nigdy nie będę samotne.
Wzniosły plan serca sprawił, że poczuło się radośnie. Miało obrany cel, do którego zdecydowało się podążać.
Dni mijały, a serce gromadziło materiały potrzebne do rozpoczęcia budowy mostu. Skoro świt, szło do lasu. Wybierało najokazalsze drzewa, ścinało je i składało na brzegu rzeki. W pocie czoła zbierało także różnej wielkości kamienie oraz przywoziło cegłę. Wszystko układało w wyznaczonym przez siebie miejscu. Kiedy nadchodziła noc, zmęczone po całym dniu pracy, na chwilę zwracało swe oczy ku górze. Patrzyło w niebo, by nabrać sił i podziękować Bogu za przeżyty dzień. Potem szło spać, wierząc, że dzień jutrzejszy będzie równie wyjątkowy, jak ten miniony.
Nadszedł w końcu dzień, w którym serce miało już wszystko potrzebne do budowy. Stanęło na brzegu rzeki zamyślone i wpatrując się w jej nurt, powiedziało:
Jestem odpowiednio przygotowane, by zmierzyć się z tobą. Moją siłą jest wiara
w szczęśliwe dotarcie do celu. Rzeko, twoja droga do celu nie zawsze bywa prosta.
Czasami musisz pokonywać ostre zakręty, spływać po kamieniach z dużej wysokości,
a także spiętrzać się, aby przedostać się przez zapory. Mimo trudności płyniesz
dalej, aż w końcu docierasz do ujścia. Przeszkody sprawiają, że jesteś silniejsza.
Nie bojąc się potęgi rzeki, samotne serce przystąpiło do budowy mostu. Z rozwagą i cierpliwością stawiało każdą cegiełkę, po czym solidnie je ze sobą cementowało. Praca była żmudna, gdyż nie każdy materiał można było ze sobą połączyć by utworzył trwałą budowlę. Każdą decyzję trzeba było dobrze przemyśleć. Jeden niewłaściwy krok i most mógłby ulec zawaleniu.
Mieszkańcy drugiego brzegu zauważyli poczynania samotnego serca. Pomysł postawienia mostu tak im się spodobał, że postanowili przyłączyć się do jego budowy. Dwa odmienne skrawki lądu miały stać się jednym światem, zaś środek wybudowanego mostu byłby miejscem spotkań mieszkańców obu brzegów.
Koncepcje budowy były różne, tak że serca nie mogły dojść do porozumienia, którą z nich wybrać. Jedne chciały go postawić w ciągu kilku dni, inne z kolei w przeciągu paru miesięcy. Nie było także zgody odnośnie materiałów, z których miał zostać wybudowany. Po długich dyskusjach, w końcu doszli do porozumienia. Jedno z serc powiedziało:
Długa i ciężka praca pochłania dużo czasu, powoduje także zmęczenie. Więc po co się trudzić? Zróbmy wszystko, by się nie przemęczyć. W szybki i prosty sposób wybudujemy ten most.
Prace postępowały tak szybko, że w ciągu zaledwie kilku dni, most był prawie ukończony. Lada moment oba brzegi miały zostać w końcu połączone. Kiedy wszystko zmierzało ku upragnionemu finałowi, nagle zepsuła się pogoda. Wzmógł się potężny wiatr, zaś prąd rzeki stał się tak silny, że szybko i niestarannie zbudowane fundamenty mostu nie wytrzymały obciążenia i runęły. Cały most zniknął pod wodą…
To jednak nie zniechęciło serc. Już następnego dnia, po raz kolejny przystąpili do budowy. Czas mijał, a kolejne próby ciągle nie przynosiły sukcesu. Czasami budowano bogato i z przepychem, innym razem zaniedbywano wiele prac, robiąc wszystko minimalnym kosztem. Wszystko jednak okazywało się nietrwałe. Kiedy tylko nadchodziła burza, niszczyła wszelkie efekty. Szlachetny cel, jakim było połączenie obu brzegów, stał się dużo trudniejszy do osiągnięcia, niż przewidywano.
Samotne serce, widząc jak praca przybrzeżnych mieszkańców nie przynosi zamierzonych efektów, zaczęło wątpić w to, że kiedykolwiek uda się okiełznać rwącą rzekę. Smutne i zatroskane, najpierw spojrzało na drugi brzeg, a potem w niebo i zawołało:
Boże, jeśli Twoją wolą jest to, bym było samotne to spraw, bym się z tym pogodziło.
Jeśli jednak tam w oddali, na drugim skrawku lądu, przygotowałeś dla
mnie bratnią duszę, to pomóż nam pokonać rzekę i spotkać się.
Po jakimś czasie zniechęcenie wzięło górę i na jakiś czas zaniechano kolejnych prób. Mijały lata. Życie toczyło się tak jak dawniej, według ściśle określonych reguł, a oba brzegi nadal były odmiennymi światami. Samotne serce pogodziło się ze swoją samotnością i większość czasu spędzało spacerując przy brzegu rzeki. Pewnego dnia zauważyło jednak, że po jej drugiej stronie ktoś przystępuje do budowy mostu. Bardzo się tym zdziwiło, a jednocześnie poczuło iskierkę nadziei, że w końcu uda się osiągnąć upragniony cel. W ten sposób, po raz kolejny rozpoczęło się wznoszenie mostu.
Serca po obu stronach rzeki angażowały się tak samo. Pracowały ciężko od świtu do nocy. Z ostrożnością i rozwagą stawiały każdy nowy element mostu. Praca wymagała wielu wysiłków i wyrzeczeń. Trudy, z jakimi przyszło się zmierzać, zbliżały oba serca do siebie. W ten sposób uczyli się krok po kroku radości ze wspólnej pracy.
Po wielu tygodniach most w końcu był ukończony. Nie był zbyt okazały, nie zachwycał urokiem ani bogactwem, ale mimo to budził zachwyt u wszystkich, którzy na niego patrzyli. W samym jego środku spotkały się dwa serca. Z czułością spojrzały na siebie i podały sobie dłonie. Od tej chwili, dotąd odległe lądy stały się jednym światem. Teraz oba serca czerpały radość ze wspólnie włożonej pracy. Czuli dziwną siłę, mówiącą, że most się nie zawali. Byli pewni, że spiętrzone fale rzeki nie podmyją jego fundamentów, a silne wichury go nie obalą. Samotne serce już przestało być samotne. Smutek przemienił się w radość, a dookoła zapanowała miłość.
************************************************
Zły dzień…
Każdy ma od czasu do czasu swój zły dzień.
Nie mu się nie udaje, wszystko idzie nie po myśli.
Może przeżyłeś już dni,
w których miałeś dosyć życia…
w których nie chciałeś więcej żyć.
Kiedy wszystko mija jakoś tak obok ciebie,
kiedy się nie ukazuje żaden promyk nadziei.
Wówczas może być tak ciemno,
że nigdzie nie dostrzegasz żadnego wyjścia.
Czujesz się opuszczony i samotny.
Możesz stać się do tego stopnia rozgoryczony,
że chciałbyś wszystko i wszystkich przekląć:
Boga, życie, ludzi.
Pamiętaj:
w takich momentach nie wolno ci
podjąć żadnego postanowienia!
Miej cierpliwość i odczekaj
przynajmniej jedną noc.
Gdy wierzysz w Boga, popatrz w górę.
Jeżeli nawet rozdałeś i przegrałeś
wszystkie swoje karty,
to i wówczas Bóg ma zawsze w dłoni
jeszcze jeden atut dla ciebie!
Autor: Phil Bosmans
***************************************
Przebaczenie…
Czy żyjesz w pokoju, w zgodzie z twoją rodziną, przyjaciółmi, sąsiadami i wszystkimi ludźmi? Może jest ktoś, kto obraził ciebie, może zranił głęboko? Może był to twój własny mąż albo twoja własna żona. Może twoje dziecko? W sercu krwawi ci teraz wielka, otwarta rana.
Chcę cię prosić o coś,
co ci ciężko przyjdzie.
Przebacz!
Nie mów: „To niemożliwe.
Wszystko poświęciłem dla tego drugiego.
Wszystko mu dałem.
Przebaczyć? Nie, tego nie mogę!”
Ty nie dałeś wszystkiego, jeszcze nie.
Dopiero wtedy możesz powiedzieć, że wszystko
dałeś, gdy przebaczysz.
Przebaczenie to najwspanialszy prezent!
To boski podarunek.
I ty potrzebujesz przebaczenia.
W przebaczeniu zabliźniają się otwarte rany
i zakwita miłość.
Autor: Phil Bosmans
*****************************************
Co w miłości jest najważniejsze…
Co w Miłości jest najważniejsze: dawać, brać czy przyjmować?
Najczęściej wydaje się nam, że kochać to przede wszystkim dawać. Zakochany biegnie na jednej nodze po trzy stokrotki dla ukochanej – szczęśliwy, że może dać. Matka daje wszystko dziecku: potrafi codziennie ściągać wózek z drugiego piętra, by iść z nim na spacer, i karmi je siedem razy.
Dawać to znaczy troszczyć się o kogoś, martwić się, czy ukochanego brzuch czasem nie boli, smarować komuś bułki grubo masłem, zasłonić szalikiem klosz od lampy, żeby go światło nie raziło i żeby nie mrugał w chorobie, załatwić mu tysiąc spraw jak najszybciej, szyć mu rękawiczkę po nocach, żeby mu się nie zmarzł mały palec u lewej ręki, bo podobno z niego największy zmarzlak.
Jedna z moich starszych znajomych mówiła: „Wszystko ci dam, ale z niczego od ciebie nie chcę”. Można się wzruszać taką gorliwością. Ale niestety, czasem kryje się w niej zagrożenie dla prawdziwej Miłości. Ten, który daje, może być więcej zachwycony sobą, swoją bezinteresowności niż tym, którego jakoby kocha. Trzeba umieć dawać.
Kiedy dajemy, nie żądajmy wdzięczności i nie chwalmy siebie, że jesteśmy tak szlachetni i nie chcemy, by ktoś przybiegał nam dziękować. W Miłości prawdziwej trzeba tak dawać, by nie myśleć o sobie samym. Miłość nie rachuje.
Powiedziano Miłości:
– Napisz swoje imię.
Napisała.
Powiedziano:
– Odczytaj.
Odczytała.
Powiedziano:
– Policz litery.
Odpowiedziała:
– Nie uczyłam się rachować.
Ktoś tak bardzo chciał dawać, że pisał: „Obyś rósł wzdłuż, wszerz i w poprzek”. Tymczasem kochać- to nie tylko dawać, ale i przyjmować.
Są dwa podobne słowa: przyjmować i brać. Niby podobne, a różne. Ten, który bierze, wybiera to, co mu się podoba, na przykład nie chce od zakochanego fiołka alpejskiego, tylko storczyk.
Brać – to wybierać, co nam się podoba, nawet siłą. Ten, który wybiera, zaspokaja Miłość własną, wybiera to, co mu dogadza, czego oczekuje. Myślę, że branie jest dalekie od Miłości prawdziwej.
Komuś może się wydawać, że kochać to tylko przyjmować: pozwolić sobie kochać i pozwolić siebie obdarować. W takim przyjmowaniu kryje się kolejne zagrożenie: kocham siebie.
Ale kochać to nie tylko dawać, nigdy nie wybierać na siłę – także umieć przyjmować.
Wydaje się, że przyjmować jest bardzo łatwo. Tymczasem przyjmowanie jest bardzo trudne. Przyjmować to zgadzać się na to, co nam dają, bez względu na to, czy nam się to podoba czy nie. Nie myśleć o sobie, ale o tym, kto daje, by go nie urazić, choć wręcza nam niezręczny prezent.
Kochać to przyjmować wady drugiego człowieka, by go cierpliwością zmienić. Przyjmować tak zwany trudny charakter, awantury. „Kochać, czego znieść nie sposób” (z wiersza „Po obu stronach”). Tylko ci się ranią, którzy najbardziej się kochają. Wobec obcych jesteśmy grzeczni, uczynni, wyrozumiali. Dlaczego się ranimy? Bo nie umiemy się kochać i nie sprawdzamy siebie.
Kochać to wyjść poza siebie, dawać i przyjmować wszystko w imię Miłości dla tego, kogo się kocha. W Miłości trzeba być wyrozumiałym, umieć przeczekać.
Autor: Ks. Jan Twardowski
********************************************
Mój Anioł…
Pewnego razu było dziecko gotowe, żeby się urodzić. Więc któregoś dnia zapytało Boga:
– Mówią, że chcesz mnie jutro posłać na ziemię, ale jak ja mam tam żyć, skoro jestem takie małe i bezbronne?
– Spomiędzy wielu aniołów wybiorę jednego dla ciebie. On będzie na ciebie czekał i zaopiekuje się tobą.
– Ale powiedz mi, tu w Niebie nie robiłem nic innego tylko śpiewałem i uśmiechałem się, to mi wystarczało, by być szczęśliwym?
– Twój anioł będzie ci śpiewał i będzie się także uśmiechał do ciebie każdego dnia. I będziesz czuł jego anielską miłość i będziesz szczęśliwy.
– A jak będę rozumiał, kiedy ludzie będą do mnie mówić, jeśli nie znam języka, którym posługują się ludzie?
– Twój anioł powie ci więcej pięknych i słodkich słów niż kiedykolwiek słyszałeś, i z wielką cierpliwością i troską będzie uczył Cię mówić.
– A co będę miał zrobić, kiedy będę chciał porozmawiać z Tobą?
– Twój anioł złoży twoje ręce i nauczy cię jak się modlić.
– Słyszałem, że na ziemi są też źli ludzie. Kto mnie ochroni?
– Twój anioł będzie cię chronić, nawet jeśli miałby ryzykować własnym życiem.
– Ale będę zawsze smutny, ponieważ nie będę Cię więcej widział.
– Twój anioł będzie wciąż mówił tobie o Mnie i nauczy cię, jak do mnie wrócić, chociaż ja i tak będę zawsze najbliżej ciebie. W tym czasie w Niebie panował duży spokój, ale już dochodziły głosy z ziemi i Dziecię w pośpiechu cicho zapytało:
– O, Boże, jeśli już zaraz mam tam podążyć powiedz mi, proszę, imię mojego anioła.
– Imię twojego anioła nie ma znaczenia, będziesz do niego wołał: „Mamusiu”…
******************************
Radość z pracy…
Szczęście człowieka zależy podobno od radości, którą znajduje on w wypełnianiu codziennych obowiązków. Jeżeli to prawda, wówczas bardzo źle bywa dzisiaj z tym szczęściem. Tak wielu ludzi chodzi do pracy bez zapału. Pracują, bo muszą mieć pieniądze na życie. Niemało jest takich, jak się wydaje, którzy tylko dlatego jeszcze żyją, bo czekają na weekend lub urlop. Bo mogą po pracy oglądać telewizję, bo mają samochód, którym można gdzieś się wyrwać. Całe życie wydaje się być automatycznie zorganizowane. Nic nie pozostawia się przypadkowi ani też osobistej inicjatywie. Wygląda na to, że ludzkie ręce dlatego tylko jeszcze są używane, bo maszyny dotąd nie są wystarczająco rozwinięte. Nie musimy wcale tego świata przeklinać, spróbujmy na nowo ożywić go duchem. Nasz wzrok powinien sięgać dalej, niż tylko na te śruby, które dokręcamy lub na formularze, które wypełniamy. Dzisiaj może bardziej nić kiedykolwiek nasza praca uzależniona jest od tysiąca innych ludzi. Wraz z nimi pracujemy w trosce o nowy świat i dla życia godnego człowieka. Radość z pracy musi szczególnie dzisiaj być wspólną radością.
Zacznij poniedziałkowy ranek
w nastroju jaki miałeś w piątek po pracy.
***********************************
Dla tych, którym jest ciężko…
Panie.
gdy jestem głodny, przyślij mi kogoś, kto potrzebuje pożywienia;
gdy jestem spragniony, przyślij mi kogoś, kto potrzebuje wody;
gdy mi jest zimno, przyślij mi kogoś, kto potrzebuje ciepła;
gdy cierpię, przyślij mi kogoś, kto potrzebuje pociechy;
gdy mój krzyż staje się ciężki, pozwól mi wziąć jeszcze krzyż innych;
gdy nie mam czasu, przyślij mi kogoś, kto potrzebuje teraz pomocy;
gdy brak mi odwagi, przyślij mi kogoś, kto potrzebuje otuchy;
gdy chciałbym, aby ktoś mnie zrozumiał, daj mi kogoś, kto potrzebuje zrozumienia;
gdy pragnę, aby ktoś się o mnie zatroszczył, przyślij mi kogoś, kto potrzebuje opieki:
gdy myślę tylko o sobie, zwróć moje myśli ku innym.
******************************************
Ogłoszenie…
Zatrudnię od zaraz:
Chętnych do:
– dźwigania krzyża codziennego, niosąc pomoc tym, którzy jej najbardziej potrzebują,
– walki z samym sobą w stawaniu się świętszym i bardziej doskonałym, dając uśmiech tym, którym go brakuje.
Zapewniam:
– ręce, na których będą odciski od pracy,
– kolana bolące, których nie wolno wyprostować,
– zapłatę w Królestwie Niebieskim.
Jezus
******************************************
Na czas Wielkiego Postu…
Taki jest człowiek, taki jest każdy z nas, że bardzo chce się usprawiedliwić. My wszyscy chcielibyśmy być sprawiedliwymi w oczach własnych, w oczach bliźnich i Boga. A z drugiej strony przecież wiemy, że żyjemy w świecie grzechu. Nasza ludzka rzeczywistość jest bardzo bolesna, bo przeniknięta grzechem.
Wielki Post skłania nas do rozważenia natury zła. Gdy Adam i Ewa po popełnieniu grzechu stają przed Bogiem, Adam próbuje wszystko wyjaśnić. To, co mówi, można tak oto wytłumaczyć: Panie Boże, to nie ja. Ja jestem niewinny. Tylko ta kobieta, którą postawiłeś obok. To ona! A ta biedna kobieta, na którą Adam chce zrzucić swoją winę, mówi: Panie Boże, ja nie jestem winna. Winien jest szatan.
W tej scenie z Księgi Rodzaju szatan milczy. W Ewangelii szatan ukazany jest jako potężna siła. On nie tylko atakuje człowieka. On miał odwagę zaatakować samego Boga. Tak było u początku dziejów ludzkości. Tak jest i dziś.
W człowieku jest tak przemożna siła do poszukiwania łatwych usprawiedliwień. My też chcemy się usprawiedliwić. My też szukamy winy w żonie, mężu, dzieciach, w sytuacji politycznej, w uwarunkowaniach społecznych. Szukamy przyczyn zła poza sobą. Nawet, gdy się spowiadamy, to też nieraz grzechy ubieramy w takie słówka, żeby to elegancko brzmiało, żeby ten nasz grzech nie był taki wyrazisty i konkretny. Mówimy: Proszę Ojca, zrobiłem tak, ale…
U progu kolejnego Wielkiego Postu myślę, że trzeba sobie uświadomić swój stan duszy, swoją małość i grzeszność, swój grzech. To ja zgrzeszyłem. To ja jestem grzeszny i jako grzeszny człowiek potrzebuję nawrócenia. Są różne uwarunkowania naszej postawy. Rodzina, sąsiedzi, polityka czy ekonomia mogą sprzyjać grzechowi. To prawda. Ale ostatecznie to każdy z nas podejmuje decyzję. Ewę diabeł kusił. I na pewno kusi nas i podsuwa nam swoje różne rozwiązania. Ale to ja podejmuję decyzję i jestem za nią odpowiedzialny – czyli jestem odpowiedzialny za swoje grzechy.
I trzeba jeszcze dodać, że jestem odpowiedzialny nie tylko za swoje grzechy. Jestem odpowiedzialny za grzechy innych ludzi, członków rodziny, kolegów z pracy, społeczeństw, narodów…
Wielki Post ma być czasem nawrócenia. Ale żeby to nawrócenie mogło nastąpić, muszę stanąć przed Bogiem i powiedzieć: Boże, zgrzeszyłem. Ja jestem grzeszny i proszę Cię, o miłosierdzie dla mnie.
Szatan jest i nie dajmy sobie wmówić, że jego istnienie to fikcja. Jest to rzeczywistość, w której przychodzi nam każdego dnia uczestniczyć. Szatan ma jeden cel – zniszczyć w człowieku jego godność, zniszczyć jedność człowieka z Bogiem i jedność człowieka z człowiekiem. Poprzez grzech człowiek nigdy nie zbuduje życia szczęśliwego, bo grzech ze swej istoty jest czymś, co niszczy, co rujnuje. Wielki Post pomaga nam stanąć w prawdzie o sobie. Wielki Post pomaga nam – przez jedność z Bogiem, przez jedność z Chrystusem – przezwyciężyć swoją słabość i swoje pokusy.
Niech więc ten czas czterdziestodniowego postu będzie dla każdego z nas czasem błogosławionym, świętym – czasem, w którym Bóg przemieni nasze serca i umysły.
Ks. Zygmunt
Tekst pochodzi z pisma:
Źródło 1 marca 2009 r.
*******************************************
Za Bóg zapłać…
Niektórzy mówią o miłości wzajemnej – szczęśliwej i niewzajemnej – nieszczęśliwej. Miłość prawdziwa jest zawsze wzajemna. Jeżeli nie kocha nas ten, kogo my kochamy, to kocha nas Bóg. Jest to miłość za Bóg zapłać.
Za miłość za Bóg zapłać nie oczekujemy ani podziękowania, ani serca, ani wdzięczności. Bóg nas kocha za to, że w ogóle kochamy kogoś i to czasem – po ludzku – w beznadziejny sposób.
Miłość należy rozdawać bez miary: nie stąd dotąd, tyle a tyle, nie mniej niż więcej. Miłość daje się całą.
Ks. Jan Twardowski
***********************************************************
Czwarty Król…
Mówią, że był i czwarty król, który zobaczył gwiazdę zwiastującą Jezusa i zapragnął złożyć nowo narodzonemu Królowi żydowskiemu pokłon. Wiedział, że to ma być Król Miłości. I gdy myślał o tym, jaki dar Mu przynieść, przypomniał sobie o największym swoim skarbie przechowywanym z całą pieczołowitością. To był ogromny rubin o przepięknym czerwonym kolorze. Otrzymał ten kamień od ojca przy swoim urodzeniu.
Wiedział, że do kraju żydowskiego jest daleka i trudna droga. Wybrał najlepsze wielbłądy i osły, najlepsze sługi. Polecił naładować na zwierzęta zapasy wody, jedzenia, ubrania na daleką drogę. Wziął ze sobą dużą sumę pieniędzy. Zawiesił rubin w sakiewce na szyi i pojechał. Gwiazda wskazywała drogę. Dopóki jechał przez swój kraj, wszystko było jasne i proste. Ludzie znali go dobrze. Znali jego mądrość, jego wielkie serce. Pozdrawiali go z miłością i życzliwością. Zmieniło się potem, gdy wszedł w obce kraje. Zmieniło się nie tylko dlatego, że to był obcy świat, obcy ludzie, obcy język, ale dlatego, że napotkał na rzeczy, których nie spodziewał się spotkać.
Po jakimś czasie wjechał w kraj nawiedzony suszą. Zobaczył spalone pola, spalone lasy, uschłe drzewa, ziemię przepaloną na proch. Napotkał wsie nawiedzone klęską głodu. Ludzi wyschłych z wycieńczenia, żebrzących o garść strawy, umierających z głodu. Zaczął rozdawać to, co miał ze sobą – jedzenie, wodę. W którymś momencie zawahał się: gdy rozdam wszystko, czy potrafię dojechać do Jezusa. Ale wahał się tylko chwilę. Jakby poczuł ogień rubinu, który nosił na piersi. Przecież jeżeli Ten, do którego jadę, jest Królem Miłości, nie mogę postępować inaczej. Rozdał wszystko.
Ale to jego „wszystko” było za mało. Trzeba było rozpocząć jakąś akcję pomocy głodującemu krajowi zakrojoną na szerszą skalę. Wrócił w kraj żyzny i bogaty. Zorganizował pomoc. Jego karawana zajęła się transportem żywności i wody w kraje nawiedzone suszą. I dopiero gdy ta akcja odniosła skutek, gdy zapobiegł głodowi i śmierci, i gdy pieniądze skończyły się, zdecydował się iść w dalszą drogę. Gwiazda go prowadziła.
Zdawało mu się, że już nie będzie przeszkód, że chociaż był spóźniony, to jednak zdąży do nowo narodzonego Króla żydowskiego, aby Mu złożyć pokłon. Ale tak nie było. Po krótkim okresie spokojnego marszu napotkał wieś, nad którą wisiał na drągu czarny strzęp chorągwi. Znak, że tam panuje „czarna śmierć” – cholera. Zresztą nie było się temu co dziwić. Głodowi towarzyszy jak cień ta zaraźliwa choroba. I musiał powtórnie wybierać: wjechać w tę wieś, czy ominąć ją z daleka i zdążać jak najprędzej do kraju żydowskiego, gdzie się narodził Król. Buntowało się w nim wszystko. Był zmęczony, ogołocony z pieniędzy, żywności. Zostały mu tylko wierzchowce i wierni słudzy. Ale i oni najwyraźniej byli wycieńczeni ponad granice swoich możliwości. I znowu ta sama przyszła odpowiedź: jeżeli to jest Król Miłości, ja nie mogę przejść obojętnie wobec nędzy ludzkiej. I tak wjechał ze swoją karawaną w zagrożoną wieś.
To, co zobaczył, przekraczało jego najgorsze wyobrażenia. Przy drodze i na drodze leżały sczerniałe trupy ludzkie. Smród rozkładających się ciał wisiał w powietrzu. Konie płoszyły się, wielbłądy stulały uszy. Przerażeni słudzy patrzyli na ten straszny widok. Wieś wyglądała jak wymarła. Zdawało się, że nikt nie pozostał przy życiu. Zawahał się: może ktoś jednak jeszcze żyje w tych domach. Podniósł rękę do góry. – Zatrzymać się – rozkazał.
Karawana stanęła. Zawołał po raz drugi:
– Uciszcie się.
Nadsłuchiwali. I nagle w pierwszym, tuż obok drogi stojącym domu, posłyszeli jakieś słabe wołanie, ale w tej ciszy umarłej wsi dostatecznie wyraźne. I wtedy się zdecydował. Zaczął schodzić z wielbłąda. Słudzy patrzyli z zapartym tchem jak dotknął stopą skażonej ziemi. Odwrócił się do nich i powiedział:
– Kto chce, niech odjedzie. Macie wolną rękę. Kto chce, niech mi towarzyszy. Ja tutaj zostanę, ażeby pomóc tym ludziom, którzy jeszcze żyją.
Wszedł do pierwszej chaty. I pozostał, aby pomagać ciężko chorym ludziom.
Towarzyszyło mu kilku sług. Od rana do wieczora szedł od domu do domu, przynosił jedzenie, podawał wodę, wynosił spod chorych brudne prześcieradła. Opiekował się, leczył jak tylko umiał. Gdy mu pozostawała chwila czasu, kopał doły i chował zmarłych. Tak płynął dzień za dniem, tydzień za tygodniem na tej ciężkiej pracy.
Aż któregoś dnia poczuł, że słabnie, że go gorączka ogarnia. Zaczęły mu latać przed oczami czerwone płaty. Zrozumiał, że się zaraził. Ale do końca, ile mu tylko sił jeszcze starczyło, chodził i pomagał ludziom, aż w którymś momencie stracił przytomność i upadł. Nie wiedział, kiedy jakieś litościwe ręce zaciągnęły go na barłóg, nie wiedział, kto mu podawał wodę i jedzenie, kto się nim opiekował w czasie, gdy leżał w wysokiej gorączce.
Nie zdawał sobie sprawy, jak długo chorował. Gdy się obudził, jedno zrozumiał, że żyje, że przetrzymał, nie umarł. Ale był bardzo słaby. W pierwszych dniach nie mógł jeszcze wstawać. Potem zaczął powoli chodzić po izbie, potem wreszcie po podwórku. Nie było przy nim nikogo ze sług. Może odjechali, może poumierali. Patrzył na budzącą się do życia wieś.
Ludzie nie rozpoznawali w nim króla. Ani nawet wybawcy. Wtedy, kiedy ratował ich wraz ze swoimi sługami, oni leżeli nieprzytomni, nieświadomi tego, co się wokół nich dzieje. Teraz widzieli w nim przybysza – nędzarza, któremu trzeba pomagać. Ale to dla niego nie było ważne. Nie było nawet ważne i to, że traktowali go jak żebraka, jak włóczęgę. Faktycznie nie przypominał w niczym ani króla, ani człowieka zamożnego. Odzienie było w strzępach, on sam zmęczony, wycieńczony.
Namyślał się, co robić – wracać do swojego kraju czy iść, aby spotkać Jezusa, Króla żydowskiego. Czy jest sens iść dalej, za gwiazdą. Już tyle lat minęło, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. Jego czarna broda stała się srebrzysta, jego mięśnie zwiotczały, skóra się pomarszczyła. Ale gwiazda wciąż świeciła. Zdecydował się iść dalej. Miał przecież jeszcze zawieszony na szyi najdroższy skarb – najwspanialszy rubin, który chciał Jezusowi złożyć w ofierze.
I poszedł. Nie miał pieniędzy, wobec tego najmował się do roboty, aby zapracować na pożywienie i na nocleg. Szedł od wsi do wsi, od miasta do miasta. Powoli, bo i słaby był, powoli, bo i trzeba było pracować.
Aż razu pewnego wszedł w wielkie miasto – znowu obce mu, z obcym językiem, z obcymi zwyczajami – chciał je przejść jak najprędzej. Nie lulibił hałasu, krzątaniny. Ale patrzył ciekawie na wszystko, co się wokół działo. Doszedł do wielkiego placu na rynku, gdzie odbywał się targ. Sprzedawano i kupowano bydło – kozy, owce, konie, wielbłądy. Szedł dalej i napotkał targ, gdzie sprzedawano ludzi. W jego państwie takich zwyczajów nie było. Patrzył zdziwiony i przerażony. I naraz wśród niewolników przeznaczonych na sprzedaż zobaczył gromadę ludzi podobnych do jego poddanych. Podszedł bliżej. Tak, nie mylił się. Dosłyszał, że mówią jego językiem. To byli jego rodacy. Teraz stali na podwyższeniu, spętani powrozami jak zwierzęta. Przyglądał się im. Duża grupa: mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Domyślił się, że jakiś nieprzyjaciel napadł na jego kraj, porwał ludzi, a teraz jak bydło sprzedaje na targu. Ból ścisnął mu serce. Chciał im pomóc, ale nie miał jak. Przecież nie miał pieniędzy, aby ich wykupić i uwolnić.
I wtedy przypomniał sobie o skarbie, który nosił na szyi. O rubinie, symbolu miłości, który miał zanieść Jezusowi. Jeszcze się zawahał: przecież to nie mój, to Już jest Jego. Ja Mu go już podarowałem. Ale równocześnie pojawiła się odpowiedź: a co On by zrobił, gdyby ujrzał tych biednych ludzi? Bez wahania podszedł do handlarza i powiedział:
– Chcę kupić od ciebie tych ludzi.
Handlarz popatrzył się z pogardą na niego i odrzekł:
– Tyle pieniędzy, ile ja za nich muszę otrzymać, ty nawet nigdy w życiu nie widziałeś.
Wtedy król sięgnął po swój skarb. Wyciągnął z zanadrza sakiewkę. Pokazał handlarzowi rubin. Handlarz najwidoczniej znał się na drogich kamieniach, bo oczy zabłysły mu chciwością i spytał:
– Ile chcesz za ten kamień? On odpowiedział:
– Chcę tych ludzi.
– Weź sobie wszystkich – usłyszał.
Wtedy dał mu rubin Jezusa. Potem podszedł do swoich ludzi i powiedział im w swoim i w ich języku:
– Jesteście wolni, wracajcie do domu.
W pierwszej chwili wierzyć nie chcieli, popatrzyli na handlarza. Ten skinął głową. Gdy oni płacząc, śmiejąc się rzucali się sobie na szyję, król nie spostrzeżony przez nich odszedł. Nie wiedzieli, że to jest ich król. Zresztą nie poznaliby w tym żebraku swojego władcy.
Gdy wyszedł z miasta i powoli uspokajał się po tym wszystkim, co przeżył, zadał sobie pytanie: „Co teraz? Co teraz robić? Po co iść do Jerozolimy? Po co iść do stolicy państwa żydowskiego? Nie mam co przynieść temu nowemu Królowi żydowskiemu. Nowo narodzony Król żydowski jest już z pewnością dorosłym człowiekiem. Już tyle lat upłynęło od chwili, kiedy wyszedłem ze swojego państwa w tę daleką drogę. Po co iść? Co Mu powiem? Co Mu ofiaruję? Ale po co wracać do domu? W kraju z pewnością inny król rządzi”.
Wieczorem odszukał swoją gwiazdę. Gwiazda świeciła. Zdecydował się iść dalej. Powiedział sobie: „Zobaczę, jak On rządzi, ten Król Miłości. Czy w Jego państwie naprawdę panuje Miłość? Jak On realizuje Miłość na co dzień? W ustawodawstwie, w prawie, w zwyczajach, które wprowadził?” I poszedł. Poszedł zobaczyć królestwo Miłości.
I znowu szedł tak jak przedtem od miasta do miasta, od wsi do wsi zarabiając na jedzenie i na nocleg pracą. Aż wreszcie doszedł do Jerozolimy. Zobaczył najpierw z daleka piękną, bielejącą murami świątynię na górze postawioną, potem mury Jerozolimy, którymi była stolica, opasana. Ale on widział piękniejsze i większe miasta niż to. Był ciekawy tego życia, które w nim się toczy, tych zwyczajów, które w nim panują. A może ten Król Miłości, tak jak nieraz inni ludzie, stał się zwyczajnym człowiekiem? Może zapomniał o Miłości? Może się zajmuje bogaceniem się? Może rządzi przemocą, silą?
Spostrzegł, że jego gwiazda gasła szybko. Zaniepokoił się. Nie wiedział, co to znaczy. Wszedł w miasto gwarne, burzliwe, żywiołowe. Zmęczony usiadł na progu jakiegoś domostwa. Był szczęśliwy, że wreszcie doszedł do celu swojej podróży.
Patrzył ciekawie na domy, kramy, przesuwające się przed jego oczami, aż naraz posłyszał z daleka jakiś hałas – drogą szedł orszak, pobłyskiwały hełmy i zbroje. Orszak się zbliżał coraz bardziej. Król wciąż nie wiedział, czy to jakaś procesja, czy pochód triumfalny. Aż nagle spostrzegł nad tłumem sterczące trzy belki. W pierwszej chwili nie chciał uwierzyć własnym oczom. Zadał sobie pytanie: „I tutaj istnieje kara śmierci i to najokrutniejsza kara śmierci przez ukrzyżowanie? W krainie rządzonej przez Króla Miłości?” Pochód przeciągał obok niego. Pomiędzy tłumem żołnierzy, gapiów szli dwaj pierwsi skazańcy. Potem nastąpiła przerwa. Po chwili pojawił się żołnierz trzymający w rękach tablicę, na której było napisane imię i wina, za którą trzeci skazaniec będzie ukarany śmiercią krzyżową. Powoli sylabizował tekst napisu: „Jezus Nazareński Król Żydowski” i gdy odczytywał to ogłoszenie, napisane w kilku językach, nagle odkrył z całym przerażeniem, że człowiek, którego tablica zapowiada, to jest Ten, do którego on wędrował przez tyle lat, że to On idzie teraz skazany na śmierć. Wciąż jeszcze nie rozumiał, wciąż był tak przerażony, że pojąć nawet nie mógł do końca sensu tego, co przeczytał. Wtedy pojawił się Jezus Nazareński, Król Żydowski. Z koroną cierniową na głowie, szedł zataczając się, wyczerpany, uginający się pod drzewem krzyża.
Gdy tak wpatrywał się wciąż jeszcze osłupiały w tę postać pochyloną pod krzyżem, spostrzegł nagle, że Jezus podchodzi do niego. I wtedy król zobaczył dokładnie Jego twarz zlaną potem i krwią. Zapatrzył się na krople krwi drżące na cierniach korony, bo przypomniały mu tamten jego rubin, który tak długo niósł do Jezusa. Dopiero po jakiejś chwili opamiętał się i zauważył, że Jezus na niego skierował swój wzrok. Król spotkał się z Jego spojrzeniem. Takich oczu jeszcze nigdy nie widział. To było pierwsze wrażenie. Ale następne było równie zaskakujące: w oczach Jezusa nie było nienawiści. Uderzyło go to tym bardziej, że przed chwilą przesunęły się przed nim straszne twarze pierwszych dwóch skazańców. I z kolei odkrył rzecz, która go przyprawiła o zdumienie: Jezus mu współczuje. Coś niepojętego: ten Człowiek skazany na śmierć, tak strasznie poraniony, zachowuje się tak, jakby nieważne było Jego własne cierpienie, ale jakby jedynie ważnym był on – stary król. Z najwyższym wzruszeniem wyczytał z oczu Jezusa, że On wie o wszystkim, o całej długiej drodze, jaką odbył do Niego, o tym, co przeszedł w tych długich latach wędrówki. Że to przyjmuje jako największy dar. Dar ważniejszy niż tysiące najpiękniejszych rubinów świata.
Ks. M. Maliński
***********************************
Święta noc…
Ileż utrudzenia – bieganiny, sprzątania, zakupów – ileż najróżnorodniejszych przygotowań, a wszystko po to, aby zdążyć na czas. Bo czas to niezwykły, wielki, podniosły – jedyny w ciągu roku i na przestrzeni dziejów. Od niego wszystko się liczy, jako „stare i nowe”, co miało miejsce „wcześniej i później”, co było „przed i po”.
Niezwykłość tego czasu polega na tym, że nadaje kształt i sens całemu światu, wszystkiemu stworzeniu, każdemu istnieniu, a więc także i mnie.
Wigilijny wieczór. Cicha noc. Święta noc. W tę cichą i świętą noc Bożego Narodzenia dokonuje się najtajniejsze i najświętsze Misterium, które sprawia, że gasną pożogi, otwierają się oczy, topnieją lody, płyną łzy. Przebaczenie i radość, życzliwość i dobroć, uspokojenie, wyciszenie, ukojenie, mieszają się z odgłosem kolęd, zapachem żywicy i całą niezwykłością tego wieczoru. Cóż to za radość dla tych, którzy w tym czasie przebywają w gronie rodziny, przyjaciół czy też znajomych – i ileż goryczy i smutku w sercach samotnych, chorych i opuszczonych.
Ale nie ma samotności i opuszczenia – nie ma zapomnienia, bo nawet w największym osamotnieniu i opuszczeniu Bóg może zapytać: – A Betlejem?…
Dziś jeszcze każdy może zdążyć do Betlejem. Dziś jeszcze wszyscy mogą przyjąć i zobaczyć, jak dobry jest Pan, jak kochany jest każdy człowiek. „Tak bowiem Bóg ukochał świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne”.
Czas i nam wstać i pójść tam, dokąd od wieków nie zarastają ścieżki; dokąd odbywa się ta nieustanna wędrówka; dokąd zmierza to pełne nadziei ludzkie pielgrzymowanie.
A jeżeli już nie możemy iść, jeżeli już nie mamy z czym iść? Spójrzmy w głębię swej duszy, a na pewno dostrzeżemy w niej choćby najmniejszą szopę albo i najlichszą stajnię. A może dostrzeżemy w niej jeszcze coś więcej?… Boże Narodzenie, ikona.
Cicha noc. Święta noc. Najjaśniejsza. Najświętsza. Tajemna noc…
Kiedyś, jak opowiadają ludzie, w taką śnieżną i mroźną noc wigilijną, w alpejskiej miejscowości przybył do księdza pewien góral, prosząc o bardzo ważną i pilną pomoc. W odległej wiosce – mówił przemarznięty do szpiku kości – jego żona będzie rodzić, ale jej stan zdrowia pogarsza się z minuty na minutę. Kiedy wychodził z domu – ciągnął dalej urywającym się głosem – była już na pół żywa. Do lekarza nie poszedł, bo droga bardzo daleka. Nie zdążyłby dojść i wrócić. Przyszedł więc tu, aby ksiądz wziął Najświętszy Sakrament i oleje święte i poszedł z nim, ale jak najszybciej, bo kto wie, czy zastaną ją jeszcze przy życiu. Zerwał się ksiądz natychmiast, pobiegł do kościoła po Hostię i oleje i czym prędzej ruszyli. Głębokie zaspy, tęgi mróz i zawieja śnieżna utrudniały im każdy krok, ale oni nie zważając na nic, parli wciąż naprzód. Wreszcie ostatnie zbocza gór i pierwsze światła znajomych chat. Jeszcze kawałek drogi i skostniałe dłonie otwierają drzwi do sieni, do izby, jakież ogromne zdumienie! – cicho tu, ciepło, jasno. W rogu izby młoda kobieta uśmiecha się przez łzy, a obok kwilące dziecko. Przystanęli u progu, a nogi młodego górala ugięły się same. Padł na kolana, a po jego zmarzniętej twarzy popłynęły łzy.
Słysząc, że syn już wrócił, z sąsiedniej izby wyszli rodzice z resztą swych dzieci, poklękali koło kapłana i Sakramentu i pokłonili się wszyscy wokoło. I chociaż za oknami szalały wichry i zamieć śnieżna, tu, w tej małej izbie, zrobiła się taka wielka cisza, święta cisza. I w duszy tej szczęśliwej matki, i w duszy utrudzonego męża, i w duszach tych prostych ludzi. A ksiądz patrzył i patrzył, jakby chciał na zawsze ocalić ten obraz. Bo przecież tak musiało tam wtedy być, tam… w Betlejem.
Później, kiedy już wrócił do domu, usiadł przy lampie i zapisał:
„Cicha noc, święta noc, pokój ludziom niesie wszem. A u żłóbka Matka Święta, czuwa sama uśmiechnięta nad Dzieciątka snem…”
Autor: Tadeusz Puzia
***************************************
Zapłonęła czwarta świeca…
A w niebie – jak to w niebie. Święty Mikołaj siedział wygodnie na fotelu, a aniołki odczytywały mu listy, które dzieci napisały do niego z prośbą o prezenty. No to aniołki czytały – że dzieci proszą o misie, o puchatki, o muminki, o lalki, o dinozaury, o komputery, o rowery, o narty. Święty Mikołaj słuchał tego z uśmiechem na ustach, z przymrużonymi oczami, kiwał głową, czasem mruczał coś do siebie. Aż naraz drgnął, podniósł rękę do góry i powiedział:
– Przeczytaj to jeszcze raz.
Aniołek wziął list z powrotem do ręki i czyta:
– „Kochany Święty Mikołaju, proszę cię o Boże Narodzenie. Marek”.
– I więcej nic? – święty Mikołaj spytał aniołka.
– Nic.
– Nie ma więcej nic napisane? – upewniał się.
– Nie ma więcej nic napisane.
Wszystkie aniołki zbiegły się i pochyliły się nad listem, żeby wyczytać coś więcej z tej kartki, która przyszła do świętego Mikołaja, ale nic więcej nie mogły wyczytać, co było napisane, a było napisane tylko: „Kochany Święty Mikołaju, proszę Cię o Boże Narodzenie”.
– Co to ma znaczyć? – zwrócił się święty Mikołaj z pytaniem do aniołków. – Czy on chce szopkę? Czy drzewko? Jakiś prezent pod drzewko? Co Marek chce ode mnie?
– A może on chory? – któryś z aniołków zapytał.
– Może bardzo biedny? – jeszcze inny aniołek podrzucił pytanie.
Ale żadna odpowiedź świętemu Mikołajowi nie spodobała się. To było coś innego. Wreszcie zadecydował:
– Będę musiał zejść na ziemię i spytać się Marka, o co mu chodzi.
– A jak chcesz przyjść do Marka?
– We śnie.
* * *
I tak też święty Mikołaj zrobił.
Marek spał, święty Mikołaj przyszedł, usiadł obok niego na krześle i spytał go:
– Marku, poznajesz mnie?
Marek odpowiedział:
– Tak. Tyś jest święty Mikołaj. Do ciebie napisałem list.
– Właśnie, ja w sprawie tego listu. Co to znaczy: „Daj mi Boże Narodzenie”? Co ty rozumiesz pod tym zdaniem, o co ci chodzi? O drzewko? Mam tu w worku drzewko pod sam sufit. Mogę ci zostawić.
– Nie, nie o drzewko.
– O szopkę? Mam prześliczną szopkę.
– Nie o szopkę.
– A jaki prezent chciałbyś ode mnie otrzymać?
– Nie, to nie o to chodzi.
– A o co ci chodzi?
– O Boże Narodzenie.
– Ale jak? – święty Mikołaj aż się podniósł z krzesła.
– To jest dłuższe opowiadanie – Marek odpowiedział.
– No to opowiadaj. Mamy czas.
– No to ci opowiem. Wiesz, u nas w domu, gdy przyjdzie Wigilia, będziemy się łamali opłatkiem, potem śpiewamy kolędy przy ubranym drzewku i czekamy na Pasterkę. Potem idziemy o dwunastej na Pasterkę. Ja już chodzę na Pasterkę z rodzicami do kościoła. W kościele śpiewamy kolędy. A potem wracamy do domu. Wtedy już mi się bardzo chce spać. I kładę się do łóżka. I wtedy… I wtedy śni mi się – a może to naprawdę jest tak? – że jestem w stajence Jezusowej. Razem z pastuszkami. Że jestem jednym z pasterzy. I patrzę się na Jezuska leżącego w żłobie. I tak chciałbym Go dotknąć. I to spostrzega Matka Najświętsza. I wyjmuje Dzieciątko z żłobu i daje mi na ręce. Ja biorę Jezuska w swoje ramiona i tulę Go do siebie. Czuję, jak serce Mu bije, czuję ciepło Jego ciała. I jestem najszczęśliwszy na świecie – tu Marek przerwał.
– To już?
– Tak, to już.
– A dlaczego mówisz, żebym ja ci dał Boże Narodzenie?
– Bo tak było przedtem. Przychodził do mnie ten sen – ta jawa. A przed rokiem wróciłem z kościoła, zasnąłem i spałem. I nic mi się nie działo. Nic nie widziałem, nic nie czułem. Nie byłem pastuszkiem, nie widziałem Jezusa, nie tuliłem Go do siebie – tu Marek znowu przerwał.
– I co dalej? – Święty go spytał.
– I chcę cię prosić, żeby tak się nie stało w tę noc Bożego Narodzenia.
Święty zamilkł. Po chwili zapytał Marka:
– A wiesz dlaczego jest raz tak, raz tak?
Marek zamilkł.
– No zastanów się na spokojnie: dlaczego raz jest tak, a drugi raz inaczej.
Marek nie odpowiadał. Ale widać było, że intensywnie myśli. Święty czekał cierpliwie. Chciał, aby chłopiec sam znalazł odpowiedź. Po dłuższej chwili Marek drgnął. Rozjaśniła mu się twarz i zaczął mówić:
– Miałem dawniej zwyczaj, że przez cały Adwent zbierałem dobre uczynki jako prezenty do żłóbka Jezusa. Wtedy wrzucałem do pudełeczka koraliki czy coś takiego. I cieszyłem się, gdy ich przybywało.
– Jakie to były dobre uczynki? – spytał Święty.
– No na przykład gdy napisałem starannie zadanie domowe, gdy odwiedziłem chorego kolegę albo gdy poszedłem do babci, aby posprzątać. Czasem mama sama stwierdzała, że należy coś uznać za prezent dla Jezuska.
– I co potem z tym pudełeczkiem?
– Po Pasterce kładłem je do mojej domowej szopki. A raz zaniosłem do kościoła, gdzie jest ruchoma szopka.
– I dalej tak gromadzisz dobre uczynki?
– No właśnie. W tamtym roku zbuntowałem się. Powiedziałem sobie: „Już dość tego. To dziecinada. Już jestem za duży na taką zabawę. Trzeba się inaczej przygotować do Świąt. Od tego są roraty i rekolekcje adwentowe, i umartwienie. Obżeram się ciastkami, chipsami. Trzeba z tym skończyć w Adwencie przynajmniej”.
– I co? – zagadnął Święty.
– Nie byłem ani raz na roratach. Nie uczestniczyłem w rekolekcjach, bo mi akuratnie coś wypadło. A od słodyczy i chipsów nie potrafiłem się powstrzymać. I tak upłynął cały Adwent, jakby go nie było.
Marek skończył. Święty jeszcze chwilę siedział w milczeniu. Wreszcie powiedział:
– To ja już pójdę. Bo ja już nie potrzebuję nic dodawać do tego, coś powiedział.
Wstał. Marek chciał go jeszcze choć na moment zatrzymać:
– Tak było w tamtym roku.
– A w tym roku?
– Nawet nie było postanowień żadnych na początku Adwentu. I co teraz. Jutro już Wigilia. I znowu będzie tak jak przed rokiem. Zjem to, co mama przygotowała. Pójdę na Pasterkę i przestoję ją, tak jak przed rokiem, a potem zasnę kamiennym snem. I będzie: święta, święta i już po świętach. Tego nie chcę.
– Ten Adwent się kończy. Uznajesz go za zmarnowany. Ale jest jeszcze jeden dzień: dzień wigilijny. On cię może uratować.
– Jak to zrobić?
– Wigilia to czas oczekiwania. Czuwania. Postaraj się ten jutrzejszy dzień tak właśnie przeżyć. W skupieniu i w radości na spotkanie z Jezusem.
– Najlepiej byłoby się zamknąć w jakimś klasztorze?
– Niekoniecznie. Ale czekaj. Świadomie czekaj na Jezusa cały dzień.
– Będę miał jutro dużo pracy. Tak jak wszyscy w domu.
– Nie wymawiaj się, żeby ci dali spokój, bo chcesz się skupić i czekać na Jezusa. Wykonując prace domowe, równie dobrze możesz Go oczekiwać.
– Na co mam zwrócić szczególną uwagę?
– Jeżeli ci czas na to pozwoli, zadbaj zwłaszcza o stół wigilijny. Żeby niczego nie zabrakło. Żeby była garść siana pod obrusem w miejscu, gdzie będą leżały opłatki, żeby były przygotowane miejsca dla wszystkich domowników, żeby było jedno puste miejsce dla tego, kto nie przyszedł. Bo nie zdążył, bo chory, bo zmarł. I będzie obecny tylko duchem z wami.
– U nas jest zapraszany na wigilię sąsiad samotny, mocno starszy pan.
– Znakomicie. I potem, co najważniejsze, zadbaj – na ile potrafisz – żeby wieczerza wigilijna była prawdziwie wieczerzą wigilijną. Zadbaj, żeby się zebrali przy stole wszyscy domownicy odświętnie ubrani. Przeczytaj na początek fragment o narodzeniu Jezusa z Ewangelii świętego Mateusza albo świętego Łukasza.
– Póki dziadek żył, to on czytał, a potem jakoś nikt go nie naśladował.
– To poproś o to tatę czy mamę albo, gdy się zgodzą, sam odczytaj ten tekst. Potem wspólnie odmówcie Ojcze nasz. I wtedy przyjdzie czas na najważniejszy obrzęd: łamanie się opłatkiem.
– Wciąż nie rozumiem do końca tego obrzędu.
– Bo go do końca nikt nie jest w stanie zrozumieć. Jest taki chrześcijański, a zarazem tak polski, że z niczym nie da się go porównać. Jest nawiązaniem do Mszy świętej, a zarazem do cudownego rozmnożenia chleba, jest w nim wieczerza sybiraków, tęskniących za rodziną na wygnaniu. Każdy odnajduje w tym obrzędzie własną nutę. A zarazem każdy ma poczucie przynależenia do rodziny, która się nazywa Polską.
– Muszę się przyznać, że gdy mi rodzice składają życzenia, to mnie oczy się pocą.
– Na ile potrafisz, nie poprzestaj na zdawkowym powiedzeniu „Wszystkiego najlepszego”, ale życz każdemu tego, czego, jak sądzisz, on potrzebuje najbardziej. Może trzeba będzie dołączyć słowa przeproszenia za to, co złego się zdarzyło w ciągu roku i co pozostaje wciąż niezabliźnione. I nie wstydź się, gdy popłyną ci łzy z oczu.
– Dziękuję.
– Ale, jak sam to czujesz, wieczerza wigilijna, a przede wszystkim łamanie się opłatkiem, to wydarzenie wielopłaszczyznowe. Chciałbym, żebyś dotarł do warstwy podstawowej.
– Co masz na myśli? – zapytał Marek zaintrygowany.
– Warstwa miłości, czyli Boga samego, który jest obecny w tym obrzędzie.
– Jak to mam rozumieć?
– Tu należy wszystko, co stanowi wieczerzę wigilijną, wieczerzę miłości. Choćby przygotowanie posiłku, a wcześniej jeszcze sprzątanie domu. Zwłaszcza potem, gdy zasiądziesz przy jednym stole z ludźmi tobie najbliższymi, ale których nieraz w jakiś sposób skrzywdziłeś, dokuczyłeś, obraziłeś, zachowałeś się arogancko. Przy stole będą również i tacy, którzy zawinili względem ciebie. Podejdziesz do jednych i drugich, podasz im twój opłatek, aby ułamali z niego kawałek i spożyli go – jako symbol przeproszenia i pogodzenia się. Wypowiesz życzenia, uściśniesz im dłoń czy pocałujesz w oba policzki. To wszystko jest wyrazem, że miłość w was zagościła. Że Bóg w was zamieszkał.
– Chcesz powiedzieć, że to jest narodzenie Boga w nas?
– Tak, to jest prawdziwe Boże Narodzenie.
Ks. Mieczysław Maliński
************************************
Trzecia świeca…
Żył sobie kiedyś pewien starzec, który nigdy nie był młody. I dlatego nie nauczył się jak żyć. A nie umiejąc żyć nie wiedział też jak umrzeć. Nie znał ani nadziei, ani niepokoju; nie wiedział jak płakać ani jak się śmiać. Nie przejmował się, ani nie dziwił tym, co zdarzało się na świecie. Spędzał dni nudząc się na progu swojego domu i patrząc w ziemię. Nie zaszczycił nawet jednym spojrzeniem nieba – tego lazurowego kryształu, który Pan Bóg także i dla niego czyścił codziennie delikatną watą chmur. Jakiś wędrowiec czasem go o coś zapytał. Miał bowiem tyle lat, że ludziom zdawało się, że jest bardzo mądry i pragnęli uszczknąć coś z jego wiedzy.
– Co powinniśmy robić, by osiągnąć szczęście? – pytali go młodzi.
– Szczęście jest wynalazkiem głupich – odpowiadał starzec.
Przychodzili ludzie o szlachetnych duszach, którzy pragnęli stać się pożyteczni dla bliźnich.
– Co mamy czynić, by pomóc naszym braciom? – pytali go – Kto się poświęca dla ludzi, ten jest szaleńcem – odpowiadał starzec z ponurym uśmiechem.
– Jak mamy kierować nasze dzieci drogami dobra? – pytali go rodzice.
– Dzieci są jak węże – odpowiadał starzec. – Możecie się spodziewać po nich jedynie trujących ukąszeń.
Również artyści i poeci zwracali się o radę do starca, którego uważali za mędrca:
– Naucz nas jak wyrażać uczucia, które nosimy w duszy. – Lepiej abyście milczeli – mamrotał pod nosem starzec.
Powoli jego zgorzknienie i złość zaczęły się rozprzestrzeniać, najbliższe otoczenie zmieniło się w ponury zakątek, gdzie nie rosły kwiaty, ani nie śpiewały ptaki, wiał chłodny wiatr Pesymizmu (tak bowiem nazywał się ten zły starzec). Miłość, dobroć i wielkoduszność zamrożone tym śmiertelnym podmuchem więdły i wysychały.
Wszystko to nie podobało się Panu Bogu, postanowił więc w jakiś sposób temu zaradzić.
Dobry Bóg zawołał dziecko i powiedział:
– Pójdź i ucałuj tego biednego staruszka.
Dziecko objęło swymi delikatnymi, pulchnymi rączkami szyję starca i wycisnęło wilgotny, głośny pocałunek na jego pomarszczonej twarzy.
Wówczas staruszek po raz pierwszy w życiu zdumiał się. Jego podejrzliwe oczy nagle zabłysły. Jeszcze nigdy w życiu nikt go nie pocałował.
W ten sposób otworzyły mu się oczy na świat, a potem umarł uśmiechając się.
Czasami rzeczywiście wystarcza jeden pocałunek. Jedno „Kocham cię”, nawet takie tylko wyszeptane. Jedno nieśmiałe dziękuję”. Jedna szczera opinia. To tak bardzo łatwo uczynić kogoś szczęśliwym.
Dlaczego więc tego nie czynimy?
Bruno Ferrero
*****************************************
Druga świeca…
… gdy noc aż po świt krzyczy zwątpieniem i na próżno wyczekiwać wschodu słońca chwytasz w swe dłonie dawno gdzieś zasłyszane słowa: gdy milczy wiara i umiera nadzieja trwa jeszcze miłość…
Kilkadziesiąt lat wstecz… Lato, na podwórku wielkie sprzątanie, wymiatanie kamyków, zasypywanie dołków, podwórko wygląda jak klepisko… ubite, gładkie, bez drobnych kamyków… Bo „Paluszek” będzie uczył się chodzić, będzie tu stawiał pierwsze kroki, będzie się przewracał, upadał… ale będzie wytrwale uczył się stawiać swe nieporadne pierwsze kroczki, by potem biegać… Nadchodzi nowe… Nowy potomek rodziny… Ktoś, kto absorbuje cały dom… Droga już przygotowana…
Może, nie tak przygotowanej drogi chce od mnie Bóg… Może, nie takiego klepiska potrzebuje… Ale wiem, że mam Mu przygotować drogę. Drogę… Do mego serca. Jest już Adwent… To czas, jak mówiła Matka Teresa z Kalkuty to czas ciszy, to w tej ciszy mam przygotować drogę. Trudne to zadanie. Skupić się nad sobą, zajrzeć w głąb siebie… Skupić się przede wszystkim nad swoim działaniem, nad swoimi myślami… Wejść tam, gdzie na co dzień wydaje się mi to nie możliwe, wręcz niewykonalne. A jednak… Ktoś tego ode mnie wymaga… Potrzebuje mego przygotowania. Nie mogę zawieść, nie mogę kolejny raz powiedzieć, że tego nie potrafię, że to dla mnie jest trudne. Nie mogę – bo ja to chcę, bo ja to chcę zrobić.
Dlatego zaczęłam pisać to rozważanie od tego obrazku z mego dzieciństwa. O podwórku, o wymiataniu tych kamyczków. Bo takimi kamyczkami na mej drodze życia są moje grzechy, to moje potknięcia, moje upadki te małe i te duże. Jest ich pełno na tej drodze. To jakieś uwagi, aluzje do drugiego człowieka, to złe słowo, to podniesiony głos, to wyciągnięta ręka na dzieci, do kolejna łza w oczach mych rodziców… To są moje kamyki, ranią me stopy… Ale nie tylko me… Zranią też stopy Jezusa… Muszę je wymieść z drogi, którą On będzie szedł do mnie. Ale miedzy tymi kamykami są też kamyki „trudności” mych trudności, mej walki o jutro… To kamienie mego cierpienie… Je też mam uprzątnąć… ale zrobię to, nie wyrzucając ich, a gładząc ich brzegi ostre – zapominając to, co mnie bolało, wybaczając tym, co mnie skrzywdzili, ucząc się, że miłość jest, że tylko ona pozostała, że słowo „kocham” nie daje cierpienia. Trudne zadanie mam do wykonania. Obym zdążyła w tej ciszy przygotować drogę. Czasu jest już nie wiele…
Dziś zapłonie na Ołtarzu druga świeca… Dziś już zaczynam prostowanie mych ścieżek… dla Niego. Usuwam kamyki z pod Jego stop, chcę aby droga do mego serca była czysta, tak jak i me serce. Chcę aby te święta były inne od tych co były. Tak wiele się wydarzyło przez ten rok, tak wiele dało mi to wiary w siebie … Ale i wiary w drugiego człowieka. Nowa praca – nowe możliwości… nowe zadanie. Odzyskanie siebie na swej drodze życia… Tak mogę nazwać to, co było, to, co teraz dało taki owoc… Trudna to praca, ale nie ukończona jeszcze… To tylko półmetek, ale mogę już powiedzieć, że warto było podjąć taki trud, odzyskiwanie siebie po kawałeczku jest wspaniałe… Widzieć jak cieszą się synowie, że mama wróciła, widząc jak mama nie ociera już łez ukradkiem… Jak nie martwi się już o mnie… Widzieć… że świeci słońce… to są te małe miłości, których przedtem nie dostrzegałam… Nie umiałam nawet tego dostrzec… Musiałam tego się uczyć… Teraz to już wiem, że to jest moje życie, że to moje życie ma początek w Nim i zawiera się w Nim… i że moja droga będzie dla niego piękna… On tylko wie… Jaka to droga. Boże… Płomyk drugiej świecy jest taki jeszcze młody, dopiero zaczął płonąć… Spala się druga świeca… Powoli, powoli… Wosku ubywa… Ubywa też i mego czasu. On czeka…
Płonie już druga świeca…
Autor: Renata
*****************************************
Zapłonęła pierwsza świeca…
„Nie lękaj się z ufnością oczekiwać Boga. On jest dobry”
Boże… moje oczekiwanie na Ciebie… muszę stanąć twarzą w twarz sama ze sobą, ujrzeć siebie w lustrze mych uczynków, w lustrze wiary. Boże, proszę, aby to odbicie nie było wykrzywione…
…na Ołtarzu zapłonie pierwsza świeca… Już Adwent… czas oczekiwania, czas budzenia się ze snu, to czas kiedy zaglądamy do naszego wnętrza, kiedy to odświeżamy zakamarki naszego serca… jakże często te, które zostały kiedyś skrzywdzone… które chowają w sobie ból. Ale to czas nie tylko na poszukiwanie w sobie zła, winy, bólu… ale to czas na ujrzenie wokół nas dobra, ludzi nam życzliwych, których kilka dni temu nie przyszłoby nam do głowy, że są, istnieją… a jednak są… i to w tym czasie, kiedy to już na Ołtarzu zapłonie pierwsza świeca, oświetli naszą drogę oczekiwania na Tego, co delikatnym brzmieniem zimowej nocy wejdzie w nasze serca.
JA… kolejny już raz podejmę swe wyzwania, i jak co roku rozpocznie się mój czas czuwania od Konferencji Życiodajna Śmierć. Kiedy 2 lata temu brałam w niej udział, dziwiłam się dlaczego taki tytuł… bo jakże śmierć może dać życie. Jechałam na tę Konferencję z wielkim swym bólem, bo 8 miesięcy temu odeszła moja córka, ból mieszał się z wielką niewiadomą – jakich tam ujrzę ludzi, czy zdobędę się na odwagę aby powiedzieć o śmierci Ani, jak mnie przyjmą, taką normalną, zwykłą matkę w żałobie…? Przeplatanka uczuć połączoną z wielką ufnością do Boga. A tam… wielkie zwycięstwo Maleńkiej Miłości, tej Okruszyny, która przemieniła wiele serc.
I ja dziś… kiedy za oknem jaszcze noc, cisza…. dla zdrowych, normalnych ludzi to czas snu, odpoczynku, a ja ze zmęczonymi dłońmi od pracy piszę… czego oczekuję? A może czego pragnę? Jednego na pewno – rozmowy z Bogiem, bo tylko tak potrafię z Nim rozmawiać… usiąść w blasku lampki i rozmawiać… czuwać, nadsłuchiwać Jego kroków, spoglądając z utęsknieniem w okno, czy ujrzę tam cień mego Pana… czekam i piszę…
…i zapłonie świeca… blaskiem ogrzeje tysiące serc czekających z utęsknieniem na ten mały okruszek Miłości, ileż to znów serc się przemieni… matka ujrzy swe dziecko – piękniejsze tego dnia niż wczoraj… piękniejsze bo otulone Bogiem…. a może ojciec – bardziej odczuje tęsknotę syna za jego miłością? A może spracowana matka – zgarbiona od trosk, poczuje ciepły dotyk swego dziecka i cichy szept „kocham Cię mamo”. A może mąż, żona wtuleni w swe ramiona nawzajem powierzą siebie Bogu, swe troski, problemy, pragnienie dziecka….oddadzą się Jemu – Wielkiej Miłości?
…ogrzeje serca stęsknione, serca zimne, serca skamieniałe… ogrzeje, doda sił, aby odważniej spojrzeć na siebie, aby przygotować się na to Spotkanie… aby z radością spoglądać w Niebo.
Boże… otulona ciepłem Twego spojrzenia, spoglądam na siebie… zmagam się codziennie ze swym życiem…w pędzie zjedzona kanapka, bo biegiem do pracy, potem dom, synowie…. i już następny dzień. Po drodze pogubione marzenia, pragnienia… zakurzone wspomnienia. Jakaś znajomość, na którą zabrakło mi już czasu, a może i chęci aby ją pielęgnować… a ten ktoś wciąż czeka na moja rozmowę… Boże, ile to muszę jeszcze w sobie zmienić, ile jeszcze muszę z siebie dać i nie oczekując nic w zamian…? Podejdę Boże do świecy, zaczerpnę z niej siły aby móc z wielkim zapałem, wejść w ten czas. Zaproszenie już mi wysłałeś… czas już go otworzyć… i tak żyć, aby codziennie przybliżać się ku celu, ku Tobie. Teraz na mnie czas, aby wykonać krok ku Tobie. Przygotować swe serce na spotkanie z Tobą, odrzucić od siebie to, co mnie niepokoi, oddala, zaślepia… i bardziej Ci zaufać, i bardziej ukochać.
Boże… ja czekam…czuwam…
…a oto wszystko rodzi się nowe… 2 Kor 5, 17
Autor: Renata
***************************************
Myślnik…
Kamieniarz oderwał dłuto od nagrobka i oznajmił: – Skończyłem Człowiek obejrzał kamień: fotografia ojca i dwie daty 1916 – 2000 oddzielone kilkucentymetrowym myślnikiem. Następnie, przechylając głowę powiedział:
– Nie wiem, jak to ująć, ale wydaje mi się, że o za mało. Widzi pan, mój ojciec przeżył swoje życie w pełni – długie i pełne wydarzeń. Chciałbym, aby intuicyjnie można było ujrzeć jego dzieciństwo w licznej rodzinie, pola obfitujące w zieleń i zwierzęta, ciężką pracę, satysfakcję z dobrych plonów, troskę z powodu letnich burz, suszy… Potem wojnę, mundur, transporty żołnierzy, ranę ucieczkę z obozu jenieckiego, spotkanie z moją matką… Narodziny synów ich dorastanie, małżeństwa, wnuki i przychodzące na świat jeden po drugim… następnie spokojną starość – i chorobę, oczywiście – ale i czułość , miłość, przejęcie, zaangażowanie, długie dni pracy, obawy, niepokoje, radości…
Rzeźbiarz słuchał z uwagą, następnie ujął dłuto i młotek czterema szybkimi ruchami wydłużył myślnik pomiędzy datą urodzin i datą śmierci o prawie pół centymetra. Odwrócił się do człowiek i zapytał:
– Teraz lepiej?
Życie nie może być myślnikiem postawionym pomiędzy dwoma datami.
To każdy moment, jaki przeżyłeś. Teraźniejszość
Życie jest wszystkim co masz.
Bruno Ferrero
************************************
Dzisiaj…
Dzisiaj…
Życzę Ci dnia zwykłych cudów.
Gorącej filiżanki kawy, którą ktoś dla Ciebie zrobi.
Nieoczekiwanego telefonu od starego przyjaciela.
Zielonych świateł na Twojej drodze do pracy, albo sklepu.
Życzę Ci dnia małych spraw, które Cię ucieszą…
Najszybszej kolejki w sklepie spożywczym.
Dobrej piosenki zaśpiewanej w radiu.
Twoich kluczy dokładnie tam gdzie ich szukasz.
Życzę Ci dnia pełnego szczęścia dawkowanego w perfekcyjnych dawkach,
które dadzą Ci radosne poczucie, że Pan uśmiecha się do Ciebie,
obejmuje Cię i przygarnia ponieważ jesteś kimś specjalnym i nietuzinkowym.
Życzę Ci dnia Pokoju, Szczęśliwości i Radości.
Mówi się, że zajmuje minutę,
aby znaleźć szczególne osoby, godzinę aby je docenić,
dzień aby je pokochać i całe życie, aby o nich zapomnieć.
****************************************
Tajemnica szczęścia…
Pewien młodzieniec zapytał najmądrzejszego z ludzi o tajemnicę szczęścia. Mędrzec poradził młodzieńcowi, by obszedł pałac i powrócił po dwóch godzinach. Proszę cię jedynie o jedno – powiedział mędrzec, wręczając mu łyżeczkę, na której umieścił dwie krople oliwy. W czasie wędrówki nieś tę łyżeczkę tak, by nie wylała się oliwa.
Po dwóch godzinach młodzieniec wrócił i mędrzec zapytał go: Czy widziałeś wspaniale ogrody? Czy zauważyłeś piękne pergaminy? Młodzieniec ze wstydem wyznał, że nie widział niczego. Troszczył się jedynie o to, by nie wylać kropel oliwy. Wróć i spójrz na cuda mego świata – powiedział mędrzec.
Młodzieniec wziął łyżeczkę i znów zaczął wędrówkę, ale tym razem obserwował wszystkie dzieła sztuki. Zobaczył też ogrody, góry i kwiaty. Powrócił do mędrca i szczegółowo zdał sprawę z tego, co widział.
Gdzie są te dwie krople oliwy, które ci powierzyłem? – spytał mędrzec. Spojrzawszy na łyżeczkę, chłopak zauważył, że ich nie ma. Oto jedyna rada, jaką mogę ci dać, powiedział mędrzec:
Tajemnica szczęścia tkwi w dostrzeganiu wszystkich cudów świata,
przy jednoczesnej dbałości o dwie krople oliwy na łyżeczce.
Bruno Ferrero
****************************************************
Kiedy kończy się noc…
– Może jest to ów moment, gdy można już łatwo odróżnić psa od owcy?
– Nie – powiedział rabin.
– A gdy można odróżnić drzewo daktylowe od drzewa figowego?
– Nie – powtórzył rabin.
– A więc kiedy? – spytali uczniowie.
– Wtedy, gdy patrząc na twarz jakiejkolwiek osoby, rozpoznajesz w niej brata lub siostrę. Aż do tego momentu panuje noc w twoim sercu – wyjaśnił rabin.
ale nie nauczyliśmy się żyć jak bracia” .
***************
Wybaczający ojciec…
Zwymyślałem cię, gdy zrzuciłeś coś na podłogę. W czasie śniadania też wytykałem ci twoje uchybienia, że spadło ci coś na na serwetkę, że przełykałeś chleb niczym zagłodzony zwierzak, że oparłeś się łokciami o stół, że zbyt grubo posmarowałeś masłem chleb. Gdy bawiłeś, ja przygotowywałem się do wyjścia na pociąg. Oderwałeś się od zabawy, pokiwałeś mi rączką i zawołałeś: Cześć tatulku ! A ja zmarszczyłem brwi i powiedziałem: Trzymaj się prosto.
Wszystko zaczęło się na nowo późnym popołudniem. Gdy przyszedłem z pracy, bawiłeś się klęcząc na ziemi. Zobaczyłem wtedy dziury w twych skarpetkach. Upokorzyłem cię przed kolegami, wysyłając cię do domu. Skarpety kosztują, mówiłem, gdybyś musiał je kupić je sam, obchodziłbyś się z nimi bardziej ostrożnie. Przypominasz sobie, jak wszedłeś nieśmiało do salonu, ze spuszczonymi oczami, drżąc cały po przeżytym upokorzeniu? Gdy uniosłem oczy znad gazet, zniecierpliwiony twym wtargnięciem, z wahaniem zatrzymałeś się przy drzwiach. Czego chcesz? – zapytałem ostro. Ty nic nie powiedziałeś, podbiegłeś do mnie, zarzuciłeś mi ręce na szyję i ucałowałeś mnie, a twoje rączki uścisnęły mnie z miłością, którą Bóg złożył w twoim sercu, a która – choćby i nie odwzajemniona – nigdy nie więdnie. Potem poszedłeś do swego pokoju, drepcząc wolno po schodach.
Otóż synu, zaraz potem, gdy z ręki wysunęła mi się gazeta, ogarnął mnie wielki lęk. Co się ze mną dzieje? Przyzwyczajam się do wynajdowania win, do robienia wymówek. Czy to ma być nagroda za to, że nie jesteś osoba dorosłą, że jesteś tylko dzieckiem? Dzisiejszej nocy tylko tyle. Przyszedłem tu, do twojego łóżka i uklęknąłem pełen wstydu.
Wiem, że to jest nędzne wynagrodzenie, że nie zrozumiałbyś tych spraw, gdybym ci o nich powiedział, gdy się obudzisz. Ale jutro będę dla ciebie prawdziwym tatusiem. Będę ci towarzyszył w twoich zajęciach i zabawach, będę czuł się niedobrze, gdy tobie będzie źle i śmiać się będę, gdy ty będziesz się śmiał. Ugryzę się w język, gdy do ust cisnąć mi się będą słowa zniecierpliwienia. Będę ciągle powtarzał sobie: ” On jest jeszcze dzieckiem, małym chłopczykiem! „.
Boję się naprawdę, że dotąd traktowałem cię jak osobę dorosłą. Tymczasem, gdy teraz widzę cię, synu, skulonego w łóżeczku, rozumiem że jesteś jeszcze dzieckiem. Wczoraj twoja główka spoczywała bezbronnie na ramieniu mamusi. Zawsze wymagałem od ciebie zbyt wiele…
********************************************
Lubić, żeby kochać…
Kiedy mówimy: kochaj bliźniego, to możemy sobie pomyśleć, że miłość jest w tym wypadku przymusem. Lubić znaczy więcej niż kochać. Można kochać i nie lubić. Trzeba tak lubić, żeby kochać.
Jak żyć obok siebie, przy sobie i z sobą? Ze wszystkich miłości najtrudniejsza jest miłość do najbliższych. Zapytałem swego znajomego, który jest piętnaście lat po ślubie:
– Co tam u ciebie w domu?
– Wszystko dobrze – odpowiedział. – Kochamy się, ale udusiłbym ciotkę, bo za długo rozmawia przez telefon, żonę bo stale podejrzewa, teściową, bo wciąż się wtrąca, nawet babcie, która jest za stara na babcie.
Jak kochać najbliższych? Miłość wymaga mądrości życiowej. Na przykład trzeba umieć w dobrym momencie zwrócić uwagę. Mężowi, który wrócił do domu z pracy po walce z szefem, nie można od razu pożalić się, że byczki w tomacie podrożały. Dziecku, które wróciło do domu z dwójką w zeszycie i trzasnęło drzwiami ze złości, nie należy od razu zwracać uwagi. Trzeba umieć przeczekać, zapytać, dlaczego jest takie złe, i dopiero potem przypomnieć, że drzwi służą do otwierania i zamykania, a nie do wyładowywania wściekłości. Dobrze jest pilnować siebie, żeby na złość nie odpowiadać złością.
Czułość w miłości też musi być mądra. Nie można nadużywać zdrobnień, traktować męża jak dziecko: Czy dolać ci mleczka do herbatki? Czy zjesz pieseczku pierożki z mięskiem? Jak ktoś powiedział: „Za taką czułość – wyznam szczerze – to mnie od razu cholera bierze”.
Czy zdajemy sobie sprawę, że powinniśmy dziękować za najbliższych? Oni pomagają nam dojrzewać, uczą tolerancji, poznawania siebie i innych. Tak się czasem sobie podobamy, że wokół siebie chcemy mieć i widzieć tak samo sympatycznych jak my. Tymczasem ci najbliżsi są różni i to tych rożnych mamy kochać, a nie podobnych do nas.
W dziękowaniu jest uleczenie z próżności. Dziękowanie uczy dostrzegania najbliższych. Kiedy dziękuję zapominam o sobie i widzę tego, który zwrócił na mnie uwagę. W życiu rodzinnym dobrze jest częściej mówić „dziękuję” niż „proszę”. Z najbliższymi bywa tak, że możemy się i zbliżać do nich, i do nich oddalać. Spróbujmy częściej zbliżać się, dziękując im za rzeczy najprostsze na przykład za to, że nie przeszkadzali w drzemce i nie krzyczeli, nie ryczeli, nie przybijali obrazka do ściany, nie powtarzali liczebników po angielsku na głos. Miłość musi być cierpliwa, żeby umieć przetrwać.
Piękny dzień…
Dzień zaczął się źle i kończył się jeszcze gorzej. Jak zwykle autobus był przepełniony. Podczas gdy popychano mnie na wszystkie strony, mój smutek wzrastał. Nagle usłyszałam głos dobywający się z przedniej części autobusu: „Prawda, że piękny dzień?”.
Z powodu tłoku nie widziałam mężczyzny, ale słyszałam, jak opisywał wiosenny pejzaż, zwracając uwagę na zbliżający się kościół, park, cmentarz, koszary strażackie. Wkrótce wszyscy pasażerowie spoglądali przez okna autobusu. Entuzjazm był tak zaraźliwy, że zaczęłam się uśmiechać po raz pierwszy tego dnia.
Dojechaliśmy do mojego przystanku. Kierując się z trudem ku wyjściu, spojrzałam na naszego „przewodnika”. Był to człowiek dość otyły, o czarnej brodzie, w ciemnych okularach, trzymający białą laskę. Był niewidomy. Wysiadłam z autobusu i nagle całe moje napięcie znikło. Bóg w swej dobroci posłał niewidomego, który pomógł mi przejrzeć: dostrzegłam, że mimo tego iż czasami źle się sprawy układają, choć wszystko wydaje się smutne i ciemne, świat nadal jest piękny. Nucąc biegłam po schodach do mojego mieszkania. Nie mogłam doczekać się chwili, by móc pozdrowić mojego męża słowami: „Piękny dziś dzień, prawda?”.
*********************************************
Wartość…
Cokolwiek myślisz o sobie, w oczach Boga masz najwyższą wartość.
Niektórzy ludzie nie wiedzą, jak ważne jest to, że istnieją.
Niektórzy ludzie nie wiedzą, jak wiele znaczy sam ich widok.
Niektórzy ludzie nie wiedzą, ile radości sprawia ich przyjazny uśmiech.
Niektórzy ludzie nie wiedzą, jakim dobrem jest ich bliskość.
Niektórzy ludzie nie wiedzą, o ile bylibyśmy biedniejsi bez nich.
Niektórzy ludzie nie wiedzą, że są darem niebios.
Mogliby wiedzieć, gdybyśmy im to powiedzieli.
***********************************************
Na wzór Maryi…
Pewnej nocy miałem cudowny sen. Zobaczyłem długą drogę, która z ziemi pięła się ku górze, by zginąć pośród chmur, kierując się ku niebu. Nie była to jednak droga wygodna. Co więcej pełna była przeszkód, usiana zardzewiałymi gwoźdźmi, ostrymi i tnącymi kamieniami, kawałkami szkła.
Ludzie wędrowali tą drogą boso. Gwoździe wbijały się w ciało, wielu miało zakrwawione stopy. Mimo tego nie rezygnowali, chcieli dojść do nieba. Każdy krok wywoływał cierpienie. Wędrówka była powolna i trudna.
Potem w moim śnie ujrzałem Jezusa, który szedł naprzód. On również szedł boso. Szedł wolno, ale zdecydowanie. Ani razu nie zranił sobie stopy. Jezus szedł i szedł. Wreszcie dotarł do nieba i tam usiadł na wielkim, złocistym tronie. Spoglądał w dół, obserwując tych, którzy usiłowali wejść. Spojrzeniem i gestami zachęcał ich. Zaraz po Nim szła również Maryja, Jego Matka.
Maryja szła jeszcze szybciej niż Jezus. Wiecie dlaczego? Stawiała swe stopy na śladach pozostawionych przez Jezusa. Szybko dotarła więc do Syna, który posadził Ją na wielkim fotelu, po swej prawej stronie.
Maryja również zaczęła dodawać otuchy tym, którzy wspinali się i zachęcała ich, by szli po śladach, zostawionych przez Jezusa, tak jak sama to zrobiła.
Ludzie rozsądni tak właśnie postępowali i szybko posuwali się ku niebu. Inni skarżyli się na rany, często zatrzymywali się, czasami rezygnowali zupełnie i upadali na brzegu drogi, zwyciężeni przez smutek.
Bruno Ferrero
************************************
Opowiadanie Wielkanocne…
Wedle starej legendy dawno temu w pięknych lasach Libanu wyrosły trzy cedry. Jak wszyscy wiemy, potrzeba wielu lat, aby cedr wyrósł na potężne drzewo. Dlatego drzewa te przez całe wieki rozmyślają o życiu, śmierci, przyrodzie i ludziach. Owe trzy cedry były świadkami przybycia ekspedycji z Izraela wysłanej przez króla Salomona, później ujrzały, jak ziemia spłynęła krwią podczas bitew z Asyryjczykami. Dane im było poznać Jezabel i proroka Eliasza, dwu śmiertelnych wrogów. Widziały, jak wynaleziono alfabet. Pewnego dnia postanowiły porozmawiać o przyszłości.
* Po tym wszystkim, czego byłem świadkiem, chciałbym, by wyrzeźbiono ze mnie tron dla króla najpotężniejszego na Ziemi – rozmarzył się pierwszy z cedrów.
* Ja zaś pragnę stać się częścią czegoś, co przemieni na zawsze Zło w Dobro.
* Jeśli zaś chodzi o mnie, to chciałbym, aby ilekroć ludzie spojrzą na mnie, myśleli o Bogu – odpowiedział trzeci cedr.
Minęło jeszcze wiele lat, aż pojawili się cieśle. Ścięli cedry i statek powiózł je w odległe strony. Z drewna pierwszego zbudowano schronienie dla zwierząt, a z resztek zbito rusztowanie do siana.
Z drugiego wyciosano zwykły stół, który trafił do rąk handlarza mebli.
Na drewno trzeciego nie znalazł się kupiec, dlatego pocięto je i umieszczono w magazynie w jakimś wielkim mieście. Nieszczęśliwe drzewa żaliły się: “Nasze drewno nie było dość dobre i nikt nie doszukał się w nas piękna, by je wydobyć”. Czas mijał i jednej z wielu gwiaździstych nocy pewne małżeństwo, które nigdzie nie mogło znaleźć miejsca na nocleg, schroniło się w stajence zbudowanej z drewna pierwszego cedru. Kobieta krzyczała z bólu, aż wydała na świat dziecię i położyła je na sianie umieszczonym na drewnianym rusztowaniu. Wtedy cedr pojął, że oto spełniło się jego marzenie – był to największy ze wszystkich królów na Ziemi. Mijały lata, aż pewnego wieczoru, w skromnym domu, mężczyźni zasiedli wokół stołu wyciosanego z drewna drugiego cedru. Jeden z nich, zanim jeszcze wszyscy zaczęli jeść, wyrzekł słowa o chlebie i winie stojącym przed nim. Wtedy drugie drzewo zrozumiało, że w owej chwili to nie kielich wina i kawałek chleba spoczywa na nim, ale dokonuje się pojednanie człowieka z Boskością. Następnego dnia zabrano kawałki trzeciego cedru i zbito w kształcie krzyża. Porzucono je gdzieś, a w kilka godzin później przyprowadzono nieludzko poranionego mężczyznę, którego przykuto do jego drewna. Przerażone drzewo zapłakało nad barbarzyńskim losem, jakie zgotowało mu życie. Zanim jednak minęły trzy dni, trzecie drzewo pojęło sens swego przeznaczenia – ukrzyżowany człowiek stał się rozświetlającym wszystko Światłem. Krzyż, zrobiony z drewna trzeciego cedru, z symbolu tortury przeistoczył się w symbol zwycięstwa. Jak to zwykle bywa z marzeniami, wypełniły się sny trzech libańskich cedrów, ale nie tak, jak same drzewa to sobie wyobrażały.
Paulo Coelho
*******************************************
Niedziela Palmowa…
Zbliża się okres wyjątkowy
rozpoczęcie Tygodnia Wielkiego
z pokorą pochylajmy głowy
nad zmartwychwstaniem Jego
Dzień ten przybycie upamiętnia
Jezusa procesję do Jerozolimy
wkrótce Wielkanocne Święta
częściej o Bogu myślimy
Pamiątka ukrzyżowania i śmierci
jest naszym sercom tak droga
w tych czasach pośpiechu komercji
skierujmy swe serca do Boga
W żałobie nad śmiercią Jezusa
pogrążeni w modlitwie szczerej
w zaumie nad losem Chrystusa
wyciszmy swe myśli w kościele
Oczyścimy nieczyste sumienia
obudzimy nadzieje zgubione
w świecie co ludzi zmienia
bożą łaską będą spełnione
A symbol nieśmiertelności
piękna gałązka wierzbowa
niech radość w duszy gości
do środy popielcowej zachowa
Te palmy pięknie przystrajane
w rękach trzymane serdecznie
są znakiem zmartwychwstania
Jezusa po czasy wieczne.
autor: Lucyna Cieślik
*********************************************
Sąd ostateczny…
Po wypełnieniu prostego i pogodnego życia zmarła pewna kobieta i znalazła się natychmiast w długiej i uporządkowanej procesji osób, które przesuwały się powoli w stronę Najwyższego Sędziego. Przesunąwszy się do połowy kolejki coraz bardziej przysłuchiwała się słowom Boga. Słyszała jak Bóg mówił do kogoś:
– Ty, co pomogłeś, kiedy miałem wypadek na drodze i zawiozłeś mnie do szpitala, wstąp do mojego Raju.
Potem mówił do kogoś innego: – Ty, co bez żadnego zysku pożyczyłeś wdowie pieniądze, wstąp, aby otrzymać wieczną nagrodę.
A potem znów: – Ty, który wykonywałeś bezpłatnie bardzo skomplikowane operacje chirurgiczne, pomagając mi przynosić wielu ludziom nadzieję, wstąp do mego Królestwa.
I tak dalej. Uboga kobieta przeraziła się bardzo, bowiem – choć wysilała się jak tylko mogła – nie była w stanie przypomnieć sobie żadnego szczególnego dokonania czy czynu w swoim życiu. Przepuściła nawet kolejkę, by mieć więcej czasu na penetrowanie swojej pamięci, ale nie wymyśliła niczego ważnego. Pewien uśmiechnięty ale stanowczy anioł nie pozwolił jej ponownie przepuścić długiej kolejki. Z bijącym sercem i z wielkim strachem dotarła przed oblicze Boga. Ogarnął ją natychmiast swoim uśmiechem.
– Ty, która prasowałaś wszystkie moje koszule… Dziel się moją Radością!
wyobrazić sobie rzeczy nadzwyczajne
w sposób zwyczajny.
Powiedz to pierwszy…
On był mężczyzną potężnym, o donośnym głosie i szorstkim sposobie bycie. Zaś ona – kobietą łagodną i delikatną. Pobrali się. On dbał, by niczego jej nie brakowało, a ona zajmowała się domem i dziećmi. Później dzieci dorosły, pozakładały własne rodziny i odeszły. Historia, jakich wiele.
Lecz kiedy wszystkie dzieci były już urządzone, kobieta straciła swój zwykły uśmiech, stawała się coraz bardziej wątła i blada. Nie mogła już jeść i w krótkim czasie przestała podnosić się z łóżka.
Zmartwiony mąż umieścił ją w szpitalu. Lecz chociaż u jej wezgłowia zbierali się najlepsi lekarze i specjaliści, żadnemu z nich nie udało się określić, na co zachorowała kobieta. Potrząsali tylko głowami.Ostatni lekarz poprosił na stronę męża i rzekł: – Ośmieliłbym się powiedzieć, że po prostu… pańska żona nie chce już dłużej żyć…
Mężczyzna w milczeniu usiadł przy łóżku żony i ujął ją za rękę. Była to mała, drobna rączka, która zupełnie ginęła w potężnej dłoni mężczyzny. Potem rzekł zdecydowanie swym donośnym głosem:
– Ty nie umrzesz!
– Dlaczego? – zapytała kobieta lekko wzdychając.
– Ponieważ ja cię potrzebuję!
– To dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałeś?
Od tej chwili stan zdrowia kobiety zaczął się szybko poprawiać. Dzisiaj czuje się doskonale. A lekarze i znani specjaliści nadal zadają sobie pytanie, jaka choroba ją dotknęła i cóż za wspaniałe lekarstwo uzdrowiło ją w tak krótkim czasie.
Nigdy nie czekaj do jutra,
by powiedzieć komuś, że go kochasz.
Uczyń to dzisiaj. Nie myśl:
„Moja mama, moje dzieci,
moja żona lub mąż doskonale o tym wiedzą”.
Miłość to życie.
Istnieje kraina umarłych i kraina żywych.
Tym, co je różni, jest miłość.
***************************************************
Wielkopostne zamyślenie…
Na wesele, które odbyło się w małym miasteczku przybyło mnóstwo gości. Ksiądz proboszcz przywitał młoda parę w drzwiach świątyni, jak nakazuje tradycja, po czym wprowadził młodych do kościoła. Para była wyjątkowa, panna młoda była bowiem córką burmistrza, stąd ksiądz proboszcz przygotował odpowiednie kazanie. Po zakończeniu ceremonii ślubnej wszyscy goście ustawili się w kolejce, aby złożyć życzenia młodej parze. Była wśród nich także babcia panny młodej. Kiedy nadeszła jej kolej na składanie życzeń, wręczyła swojej wnuczce niecodzienny prezent: lustro, krzyż i miotłę.
Zdziwiona dziewczyna zapytała:
– Babciu, po co mi to?
– Babcia uśmiechnęła się, po czym rzekła:
Miotła – jest po to, abyś zamiatała przed swoimi drzwiami serca, a wtedy będziesz żyła ze wszystkimi w zgodzie.
Lustro – ma ci służyć do tego, abyś obserwowała w nim zmiany swojego życia, a wtedy zachowasz pokój i szczęście.
A jeśli będziesz miała życiowe problemy i cierpienia, to spójrz na Krzyż i pamiętaj, że do nieba trzeba iść taką drogą jak Chrystus.
Mija kolejny tydzień Wielkiego Postu. Co zrobiłeś w tym czasie? Czy zrobiłeś coś w ogóle by zmienić swoje postępowanie i życie? Nie zmarnuj tego czasu, który Ci jeszcze został.
**********************************************
Minął pierwszy tydzień Wielkiego Postu…
Bóg – oczekiwany stanął pośród ludzkości – a ludzie wyrzucili Go poza bramy swoich serc i ukrzyżowali za miastem…
Ręce Chrystusa błogosławiły – wyciągały się nad chorymi – a człowiek gwoździami je uwięził.
Nogi Chrystusa śpieszyły do każdego potrzebującego pomocy – a człowiek na krzyżu je unieruchomił.
Usta Chrystusa głosiły słowo, przebaczenie niosły – a człowiek żółcią i octem je napoił.
Serce Chrystusa przepełnione dobrocią, miłością, miłosierdziem – a człowiek je włócznią przebił.
Na poświecenie i miłość człowiek zbrodnią odpowiada… doznawszy dobroci Boga: „ukrzyżuj” woła i prowadzi na Golgotę, przybija do krzyża, szydzi ze Zbawiciela.
A On za nas umiera.
Paradoks człowieka – do dobra tęskni, do dobra się wyrywa – i dobro prześladuje. Dobro odrzuca i dobro krzyżuje. Rękę, która błogosławi przeklina i pluje… a ona nadal błogosławi, do serca przygarnia, przebacza i daruje.
*********************************************
Wielki Post…
Post, modlitwa, jałmużna… 40 dni…
Podejmij post od GNIEWU i NIECHĘCI. Codziennie daj swym najbliższym dodatkową porcję miłości. Podejmij post od OSĄDZANIA INNYCH. Zanim kogoś potępisz, przypomnij sobie, jak Jezus odnosi się do twoich upadków. Podejmij post od NARZEKANIA. Kiedy będziesz miał ochotę narzekać, zamknij oczy i przypomnij sobie małe radości i te wielką radość, że Pan cię kocha. Podejmij post od UCZUCIA ŻALU i PRETENSJI do INNYCH. Ciągle pracuj nad przebaczeniem tym, którzy cię zranili. Podejmij post od PYCHY i ZAZDROŚCI, bo one rujnują twoje życie wewnętrzne. Gdy tak przeżyjesz Wielki Post bardzo głośno i radośnie będziesz śpiewał „ALLELUJA”
*****************************************
Łańcuch i grzebień…
W pewnym zakątku świata żyło kiedyś dwoje małżonków, których miłość nie przestawała rosnąć od pierwszego dnia ich ślubu. Byli bardzo ubodzy i wiedzieli, że każdy z nich nosił w swoim sercu niezaspokojone pragnienie: on miał w swojej kieszeni złoty zegarek, który otrzymał od swojego ojca.
Z całego serca marzył o złotym łańcuszku. Ona posiadała długie, piękne i jasne włosy, a marzyła o perłowym grzebieniu, którym, niby diademem, mogłaby je ozdabiać. Z biegiem lat mężczyzna coraz bardziej marzył o grzebieniu, kobieta natomiast robiła wszystko, aby móc zdobyć dla męża złoty łańcuszek. Od długiego czasu wcale o nich nie rozmawiali, ale ich serca nie przestawały myśleć o tym ukrytym marzeniu. Rano w dziesiątą rocznice ich ślubu, małżonek spostrzegł zbliżającą się w jego stronę uśmiechniętą żonę. Jej głowa była pięknie ostrzyżona i nie posiadała już swoich lśniących i długich włosów.
– Co z nimi zrobiłaś, kochana? – zapytał pełen zdziwienia.
Żona otworzyła swoje ręce, w których migotał złoty łańcuszek.
– Sprzedałam je, aby móc kupić złoty łańcuszek do twojego zegarka.
– Ach, kochanie, co ty zrobiłaś? – powiedział mężczyzna, otwierając dłonie, w których trzymał cudowny perłowy grzebień.
– Ja właśnie sprzedałem zegarek, aby ci móc kupić grzebień…
****************************************************
Twój Bóg jest złodziejem…
Pewien cesarz rzekł do mędrca:
– Twój Bóg jest złodziejem. By stworzyć niewiastę, musiał uśpionemu Adamowi skraść żebro.
Gdy zakłopotany mędrzec nie wiedział co odrzec na te słowa, córka powiedziała mu:
– Pozwól, ażebym ja to załatwiła sama.
Poszła tedy do cesarza i oświadczyła mu:
– Zanosimy skargę!
– O, a o cóż to?
– Tej nocy złodzieje dostali się do naszego domu i skradli srebrną konewkę zostawiając zamiast niej złotą.
– Szkoda, że nie mam co noc podobnych odwiedzin. – wykrzyknął śmiejąc się cesarz.
– To właśnie uczynił nasz Bóg: zabrał pierwszemu człowiekowi zwykłe żebro, a w zamian za to dał mu niewiastę.
*****************************************
Pewność…
Żył sobie kiedyś bardzo dobry człowiek o imieniu Romoletto, który zamieszkiwał w malutkim domeczku znajdującym się nad rzeką Tybr. Pewnego dnia ów człowiek zauważył, że woda Tybru przedzierała się powoli przez drzwi jego domu. Stan taki był już coraz bardziej niebezpieczny.
Jeszcze bardziej przestraszył się, gdy usłyszał radio, które co chwilę podawało komunikat: «Wszyscy mieszkający w pobliżu Tybru muszą natychmiast opuścić swoje domostwa; rzeka będzie wylewała coraz bardziej».
Romoletto był człowiekiem bardzo pobożnym i pokładał wielką ufność w Panu. Uklękł z pokorą i zaczął gorliwą modlitwę. «Panie, wybaw mnie!»
W pewnym momencie usłyszał płynący z góry głos. «Nie lękaj się, Romoletto! Nie zapomniałem o tobie!». Był to głos Pana Boga.
Romoletto wstał i jak gdyby nigdy nic zaczął wykonywać swoje codzienne obowiązki. Około jedenastej woda dotarła mu już do ramion i Romoletto musiał się przenieść na drugie piętro. Zauważył jak obok jego domu przepływała łódź ratunkowa. Strażacy, którzy go zauważyli zaczęli krzyczeć: «Szybko, uciekaj razem z nami! Pozostawać tutaj to szaleństwo!». «Nie. Mam zapewnienie z góry!», odpowiedział im ów człowiek, wskazując palcem na niebo.
O godzinie piętnastej woda zaczęła pokrywać już jego łóżko i Romoletto musiał wycofać się na strych. Przepływała następna barka i znów ktoś zawołał: «Wychodź natychmiast! Woda wciąż się podnosi!». Romoletto i tym razem odmówił ostentacyjnie: «Już ja mam swojego protektora!».
O siedemnastej piętnaście woda dochodziła już do rynien i Romoletto zmuszony był wdrapać się na dach. Przepływał znów jakiś ponton Czerwonego Krzyża i poszukiwał ostatnich zagubionych. Jednak i on na próżno usiłował zabrać ze sobą Romoletta. Przywarł mocno do komina jak rzep do psiego ogona. «Nie potrzebuję waszej pomocy. Mam kogoś, na kogo mogę liczyć».
Jednak woda wciąż wzbierała i wzbierała i… za dziesięć szósta Romoletto się utopił.
Gdy tylko znalazł się w Raju zaczęły nim miotać furie. Przybiegł przed tron Pana Boga i powiedział: «Czy nie powiedziałeś mi, że będziesz o mnie myślał? Czy nie dziwi Cię to, że widzisz przed sobą topielca?».
Pan Bóg przyjrzał się mu wzrokiem pełnym dobroci. «Jak to, nie myślałem o tobie, Romoletto. Przecież wysłałem ci aż trzy barki!».
********************************************
Wizyta…
Codziennie w południe pewien młody człowiek zjawiał się przy drzwiach kościoła i po kilku minutach odchodził. Nosił kraciastą koszulę i podarte dżinsy, tak jak wszyscy chłopcy w jego wieku. Miał w ręku papierową torebkę z bułkami na obiad. Proboszcz, trochę nieufny zapytał go kiedyś, po co tu przychodzi. Wiadomo, że w obecnych czasach istnieją ludzie, którzy okradają również kościoły.
– Przychodzę pomodlić się – odpowiedział chłopak. Pomodlić się…
– Jak możesz modlić się tak szybko?
– Och… codziennie zjawiam się w tym kościele w południe i mówię tylko: „Jezu, przyszedł Jim”, potem odchodzę. To maleńka modlitwa, ale jestem pewien, że On słucha.
W kilka dni później, w wyniku wypadku przy pracy, chłopak został przewieziony do szpitala z bardzo bolesnymi złamaniami. Umieszczono go w pokoju razem z innymi chorymi. Jego przybycie zmieniło oddział. Po kilku dniach, jego pokój stał się miejscem spotkań pacjentów z tego samego korytarza. Młodzi i starzy spotykali się przy jego łóżku, a on miał uśmiech i słowo otuchy dla każdego.
Przyszedł odwiedzić go również proboszcz i razem z pielęgniarką stanął przy łóżku chłopaka.
Powiedziano mi, że jesteś cały pokiereszowany, ale że pomimo to wszystkim dodajesz otuchy. Jak to robisz?. To dzięki Komuś, Kto przychodzi odwiedzić mnie w południe. Pielęgniarka przerwała mu: Tu nikt nie przychodzi w południe… O, tak! Przychodzi tu codziennie i stając w drzwiach mówi: „Jim, to Ja, Jezus”- i odchodzi.
****************************************************************
Kiedy mija dzień…
U schyłku dnia większość z nas jest zupełnie wykończona. Nasze ciała są zmęczone, poziom energii życiowej spada, a w głowie – pustka. Nie możemy wykrzesać z siebie żadnych twórczych pomysłów, genialnych rozwiązań czy choćby mądrych odpowiedzi. Nasze emocje są w strzępach, a zdolność komunikacji z otoczeniem zanika.
W stanie takiego właśnie zmęczenia poświęć czas Panu Bogu. Nie zatrzaskuj przed Nim drzwi, nie myśl o modlitwie jako o „jeszcze jednej sprawie do załatwienia”, na którą nie masz już sil. Przyjmij ten czas spędzony z Panem jako życiodajną chwilę wytchnienia.
Lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły,
otrzymują skrzydła jak orły;
biegną bez zmęczenia,
bez znużenia idą.
(Iz 40, 31)
Czekaj na Pana z wiarą i nadzieją, bo On:
• da Ci słodkie sny
• uleczy rany
• uciszy lęki
• przywróci nadzieję
• odnowi Twe ciało, umysł i ducha
• i doda odwagi, byś podjął wyzwania dnia jutrzejszego.
Pan to Twój Stwórca, Także Twój Odnowiciel. Wie, jak jesteś skonstruowany i wie również, jak Cię „podreperować”, kiedy się zużywasz, psujesz albo – jak bezpiecznik – przepalasz.
Już dziś wieczorem uwierz, ze Pan wleje w Ciebie swego Ducha, napełniając Cię bezmiarem swojej boskiej obecności. Natchnie Cię swą mocą, mądrością, miłością – swoim życiem. Pójdziesz spać pełen spokoju, a obudzisz się odświeżony, ponieważ spędziłeś wieczór z Panem Bogiem.
*******************************************
Popękany dzban…
Pewien wieśniak codziennie dostarczał do wioski wodę ze źródła w dwóch pękatych amforach, przytroczonych do grzbietu osła, kroczącego u jego boku. Z jednej z amfor, starej i pełnej pęknięć, podczas wędrówki wyciekała woda.
Druga, nowa i bez skazy, utrzymywała cała zawartość co do kropli. Stara, spękana amfora czuła się biedna i nieużyteczna, tym bardziej, że nowa nie przepuściła żadnej okazji, by podkreślać swoją doskonałość. „Ja nie tracę nawet kropeleczki wody!”. Pewnego ranka stara amfora zwierzyła się właścicielowi:
– Wiesz, jestem świadoma moich ograniczeń. Przeze mnie tracisz czas, trud i pieniądze. Kiedy dochodzimy do wioski, jestem w połowie pusta. Wybacz mi moją niedoskonałość i moje rany.
Następnego dnia, podczas wędrówki, właściciel zwrócił się do spękanej amfory, mówiąc:
– Popatrz na pobocze drogi.
– Jest przepiękne, pełne kwiatów.
– To dzięki tobie – odpowiedział właściciel.
– To ty każdego dnia podlewasz pobocze drogi. Kupiłem paczuszkę nasion kwiatów i posiałem je wzdłuż drogi, a ty, nie wiedząc o tym, niechcący podlewasz je każdego dnia.
***********************************************************
Dom…
Ernestyna Schuman-Heink nie jest pierwszą osobą, która zapytała: „Cóż to takiego dom?” Lecz jej odpowiedź należy do najpiękniejszych, jakie zostały spisane:
„Dach, który chroni przed deszczem. Cztery ściany, które osłaniają od wiatru. Podłogi, które bronią przed zimnem. Tak lecz dom to coś znacznie więcej. To śmiech dziecka, matczyna pieśń, ojcowska siła. Ciepło kochających serc, blask szczęśliwych oczu, dobroć, lojalność, koleżeństwo. Dom to dla młodych pierwsza szkoła i pierwszy kościół. Tu uczą się, co jest właściwe, dobre i co miłe. Miejsce, gdzie odnajdują pociechę, gdy są zranione albo chore. Gdzie matkom i ojcom okazuje się miłość i szacunek. Gdzie dzieci są upragnione. Gdzie najzwyklejsze jedzenie jest godne królów, bo zarobiono na nie własną pracą. Gdzie nie tyle pieniądze są ważne, co pełna miłości dobroć. Gdzie nawet czajnik na herbatę wyśpiewuje ze szczęścia. To właśnie jest dom. Niech Bóg go błogosławi.”
***************************************************
Cierpienie w miłości…
O miłości mówią wszystko na tak i wszystko na nie. Mówią, że jest przelotna, nietrwała jak dmuchawiec na wietrze, i mówią, że jest dłużej niż na zawsze. Potrafi być okropna i urocza. Czasem niespodziewanie od pierwszego wejrzenia, jak w powieściach Henryka Sienkiewicza.
Niektórzy zakochują się w literaturze, muzyce, nauce, sztuce. Zachowują się jak prawdziwi zakochani. Poświęcają temu, co kochają, wszystkie siły i zdrowie. Jednakże choćby mieli wielkie osiągnięcia, mogą być nieszczęśliwi, bo są zupełnie samotni. Możemy kochać naukę, ale nauka nas nie kocha. Do miłości potrzebne są dwa serca. Znałem malarza zakochanego w malarstwie – myślał, że mu to wystarczy. Chociaż cieszył się uznaniem, poczuł się szczęśliwy dopiero wtedy, kiedy spotkał kobietę, która nawet nie znała się na obrazach.
Miłość różni się od przyjaźni. Przyjaźń musi być wzajemna. Jeśli nie jest wzajemna, nie jest przyjaźnią. Miłość bywa niewzajemna. Taką miłość zawsze wynagradza Bóg.
Miłość trzeba pielęgnować tak jak dziecko, aby się nie zaziębiła, nie zwariowała, nie wyleciała przez okno jak ptak. Miłość, żeby była miłością, wymaga cierpliwości, pracy nad sobą, walki z egoizmem.
W języku polskim, niestety, mówimy: „kocham się w kimś”, to znaczy kocham siebie w nim. Tymczasem miłość to właśnie zapominanie o sobie, myśl, że kocha się kogoś. Miłość jest wyjściem poza siebie, zapominaniem o sobie: „zapomnij, że jesteś gdy mówisz, że kochasz”. Miłość uczy dawania siebie. Miłość prawdziwa jest trudna.
Z miłością zawsze kojarzy się cierpienie. Nieraz pytamy, czy cierpienie ma sens. Cierpienie w miłości ma swój sens. Jest jedyną możliwością sprawdzenia miłości. Cierpienie w miłości ma sens. Jest jedyną możliwością sprawdzenia miłości. Nieważne, jak kto cierpiał, ale dlaczego cierpiał. Jeżeli cierpiał z miłości do drugiego człowieka, to jego cierpienie jest świadectwem miłości. Potwierdza jego miłość. Prawdziwa miłość szuka trudnych dróg.
Z miłością kojarzy się samotność, co jest jedyną z jej tajemnic. Sam człowiek nie może wystarczyć drugiemu człowiekowi. Miłość jest większa od nas. Przychodzi spoza nas.
Miłości zawsze towarzyszy niepokój. Nawet ci, którzy najbardziej się kochają, stale się niepokoją, że ten, którego kochają, może zachorować, ulec wypadkowi, umrzeć. Miłość czasem bywa bezradna. Musi oprzeć się na kimś potężniejszym niż człowiek.
Miłość jest odpowiedzialnością. I czymś więcej niż uczuciem. Trzeba się jej stale uczyć, by nie była tylko wzruszeniem, zakochaniem. Niedobrze uczyć się jej z obejrzanych filmów, przeczytanych romansów.
Są tacy, którzy po prostu kochają kogoś, wzajemnie się szanują, potrafią dawać i przyjmować. Przejmowanie jest czasem trudniejsze od dawania. Uczą się miłości przez pamięć o swoich dobrych rodzicach, uczą się jej od ludzi cierpliwych, służących sobie. Może oni najbardziej cieszą się szczęściem ludzkiej miłości.
Ks. Jan Twardowski
************************************************************
Czwarty Król…
Mówią, że był i czwarty król, który zobaczył gwiazdę zwiastującą Jezusa i zapragnął złożyć nowo narodzonemu Królowi żydowskiemu pokłon. Wiedział, że to ma być Król Miłości. I gdy myślał o tym, jaki dar Mu przynieść, przypomniał sobie o największym swoim skarbie przechowywanym z całą pieczołowitością. To był ogromny rubin o przepięknym czerwonym kolorze. Otrzymał ten kamień od ojca przy swoim urodzeniu.
Wiedział, że do kraju żydowskiego jest daleka i trudna droga. Wybrał najlepsze wielbłądy i osły, najlepsze sługi. Polecił naładować na zwierzęta zapasy wody, jedzenia, ubrania na daleką drogę. Wziął ze sobą dużą sumę pieniędzy. Zawiesił rubin w sakiewce na szyi i pojechał. Gwiazda wskazywała drogę. Dopóki jechał przez swój kraj, wszystko było jasne i proste. Ludzie znali go dobrze. Znali jego mądrość, jego wielkie serce. Pozdrawiali go z miłością i życzliwością. Zmieniło się potem, gdy wszedł w obce kraje. Zmieniło się nie tylko dlatego, że to był obcy świat, obcy ludzie, obcy język, ale dlatego, że napotkał na rzeczy, których nie spodziewał się spotkać.
Po jakimś czasie wjechał w kraj nawiedzony suszą. Zobaczył spalone pola, spalone lasy, uschłe drzewa, ziemię przepaloną na proch. Napotkał wsie nawiedzone klęską głodu. Ludzi wyschłych z wycieńczenia, żebrzących o garść strawy, umierających z głodu. Zaczął rozdawać to, co miał ze sobą – jedzenie, wodę. W którymś momencie zawahał się: gdy rozdam wszystko, czy potrafię dojechać do Jezusa. Ale wahał się tylko chwilę. Jakby poczuł ogień rubinu, który nosił na piersi. Przecież jeżeli Ten, do którego jadę, jest Królem Miłości, nie mogę postępować inaczej. Rozdał wszystko.
Ale to jego „wszystko” było za mało. Trzeba było rozpocząć jakąś akcję pomocy głodującemu krajowi zakrojoną na szerszą skalę. Wrócił w kraj żyzny i bogaty. Zorganizował pomoc. Jego karawana zajęła się transportem żywności i wody w kraje nawiedzone suszą. I dopiero gdy ta akcja odniosła skutek, gdy zapobiegł głodowi i śmierci, i gdy pieniądze skończyły się, zdecydował się iść w dalszą drogę. Gwiazda go prowadziła.
Zdawało mu się, że już nie będzie przeszkód, że chociaż był spóźniony, to jednak zdąży do nowo narodzonego Króla żydowskiego, aby Mu złożyć pokłon. Ale tak nie było. Po krótkim okresie spokojnego marszu napotkał wieś, nad którą wisiał na drągu czarny strzęp chorągwi. Znak, że tam panuje „czarna śmierć” – cholera. Zresztą nie było się temu co dziwić. Głodowi towarzyszy jak cień ta zaraźliwa choroba. I musiał powtórnie wybierać: wjechać w tę wieś, czy ominąć ją z daleka i zdążać jak najprędzej do kraju żydowskiego, gdzie się narodził Król. Buntowało się w nim wszystko. Był zmęczony, ogołocony z pieniędzy, żywności. Zostały mu tylko wierzchowce i wierni słudzy. Ale i oni najwyraźniej byli wycieńczeni ponad granice swoich możliwości. I znowu ta sama przyszła odpowiedź: jeżeli to jest Król Miłości, ja nie mogę przejść obojętnie wobec nędzy ludzkiej. I tak wjechał ze swoją karawaną w zagrożoną wieś.
To, co zobaczył, przekraczało jego najgorsze wyobrażenia. Przy drodze i na drodze leżały sczerniałe trupy ludzkie. Smród rozkładających się ciał wisiał w powietrzu. Konie płoszyły się, wielbłądy stulały uszy. Przerażeni słudzy patrzyli na ten straszny widok. Wieś wyglądała jak wymarła. Zdawało się, że nikt nie pozostał przy życiu. Zawahał się: może ktoś jednak jeszcze żyje w tych domach. Podniósł rękę do góry. – Zatrzymać się – rozkazał.
Karawana stanęła. Zawołał po raz drugi:
– Uciszcie się.
Nadsłuchiwali. I nagle w pierwszym, tuż obok drogi stojącym domu, posłyszeli jakieś słabe wołanie, ale w tej ciszy umarłej wsi dostatecznie wyraźne. I wtedy się zdecydował. Zaczął schodzić z wielbłąda. Słudzy patrzyli z zapartym tchem jak dotknął stopą skażonej ziemi. Odwrócił się do nich i powiedział:
– Kto chce, niech odjedzie. Macie wolną rękę. Kto chce, niech mi towarzyszy. Ja tutaj zostanę, ażeby pomóc tym ludziom, którzy jeszcze żyją.
Wszedł do pierwszej chaty. I pozostał, aby pomagać ciężko chorym ludziom.
Towarzyszyło mu kilku sług. Od rana do wieczora szedł od domu do domu, przynosił jedzenie, podawał wodę, wynosił spod chorych brudne prześcieradła. Opiekował się, leczył jak tylko umiał. Gdy mu pozostawała chwila czasu, kopał doły i chował zmarłych. Tak płynął dzień za dniem, tydzień za tygodniem na tej ciężkiej pracy.
Aż któregoś dnia poczuł, że słabnie, że go gorączka ogarnia. Zaczęły mu latać przed oczami czerwone płaty. Zrozumiał, że się zaraził. Ale do końca, ile mu tylko sił jeszcze starczyło, chodził i pomagał ludziom, aż w którymś momencie stracił przytomność i upadł. Nie wiedział, kiedy jakieś litościwe ręce zaciągnęły go na barłóg, nie wiedział, kto mu podawał wodę i jedzenie, kto się nim opiekował w czasie, gdy leżał w wysokiej gorączce.
Nie zdawał sobie sprawy, jak długo chorował. Gdy się obudził, jedno zrozumiał, że żyje, że przetrzymał, nie umarł. Ale był bardzo słaby. W pierwszych dniach nie mógł jeszcze wstawać. Potem zaczął powoli chodzić po izbie, potem wreszcie po podwórku. Nie było przy nim nikogo ze sług. Może odjechali, może poumierali. Patrzył na budzącą się do życia wieś.
Ludzie nie rozpoznawali w nim króla. Ani nawet wybawcy. Wtedy, kiedy ratował ich wraz ze swoimi sługami, oni leżeli nieprzytomni, nieświadomi tego, co się wokół nich dzieje. Teraz widzieli w nim przybysza – nędzarza, któremu trzeba pomagać. Ale to dla niego nie było ważne. Nie było nawet ważne i to, że traktowali go jak żebraka, jak włóczęgę. Faktycznie nie przypominał w niczym ani króla, ani człowieka zamożnego. Odzienie było w strzępach, on sam zmęczony, wycieńczony.
Namyślał się, co robić – wracać do swojego kraju czy iść, aby spotkać Jezusa, Króla żydowskiego. Czy jest sens iść dalej, za gwiazdą. Już tyle lat minęło, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. Jego czarna broda stała się srebrzysta, jego mięśnie zwiotczały, skóra się pomarszczyła. Ale gwiazda wciąż świeciła. Zdecydował się iść dalej. Miał przecież jeszcze zawieszony na szyi najdroższy skarb – najwspanialszy rubin, który chciał Jezusowi złożyć w ofierze.
I poszedł. Nie miał pieniędzy, wobec tego najmował się do roboty, aby zapracować na pożywienie i na nocleg. Szedł od wsi do wsi, od miasta do miasta. Powoli, bo i słaby był, powoli, bo i trzeba było pracować.
Aż razu pewnego wszedł w wielkie miasto – znowu obce mu, z obcym językiem, z obcymi zwyczajami – chciał je przejść jak najprędzej. Nie lulibił hałasu, krzątaniny. Ale patrzył ciekawie na wszystko, co się wokół działo. Doszedł do wielkiego placu na rynku, gdzie odbywał się targ. Sprzedawano i kupowano bydło – kozy, owce, konie, wielbłądy. Szedł dalej i napotkał targ, gdzie sprzedawano ludzi. W jego państwie takich zwyczajów nie było. Patrzył zdziwiony i przerażony. I naraz wśród niewolników przeznaczonych na sprzedaż zobaczył gromadę ludzi podobnych do jego poddanych. Podszedł bliżej. Tak, nie mylił się. Dosłyszał, że mówią jego językiem. To byli jego rodacy. Teraz stali na podwyższeniu, spętani powrozami jak zwierzęta. Przyglądał się im. Duża grupa: mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Domyślił się, że jakiś nieprzyjaciel napadł na jego kraj, porwał ludzi, a teraz jak bydło sprzedaje na targu. Ból ścisnął mu serce. Chciał im pomóc, ale nie miał jak. Przecież nie miał pieniędzy, aby ich wykupić i uwolnić.
I wtedy przypomniał sobie o skarbie, który nosił na szyi. O rubinie, symbolu miłości, który miał zanieść Jezusowi. Jeszcze się zawahał: przecież to nie mój, to Już jest Jego. Ja Mu go już podarowałem. Ale równocześnie pojawiła się odpowiedź: a co On by zrobił, gdyby ujrzał tych biednych ludzi? Bez wahania podszedł do handlarza i powiedział:
– Chcę kupić od ciebie tych ludzi.
Handlarz popatrzył się z pogardą na niego i odrzekł:
– Tyle pieniędzy, ile ja za nich muszę otrzymać, ty nawet nigdy w życiu nie widziałeś.
Wtedy król sięgnął po swój skarb. Wyciągnął z zanadrza sakiewkę. Pokazał handlarzowi rubin. Handlarz najwidoczniej znał się na drogich kamieniach, bo oczy zabłysły mu chciwością i spytał:
– Ile chcesz za ten kamień? On odpowiedział:
– Chcę tych ludzi.
– Weź sobie wszystkich – usłyszał.
Wtedy dał mu rubin Jezusa. Potem podszedł do swoich ludzi i powiedział im w swoim i w ich języku:
– Jesteście wolni, wracajcie do domu.
W pierwszej chwili wierzyć nie chcieli, popatrzyli na handlarza. Ten skinął głową. Gdy oni płacząc, śmiejąc się rzucali się sobie na szyję, król nie spostrzeżony przez nich odszedł. Nie wiedzieli, że to jest ich król. Zresztą nie poznaliby w tym żebraku swojego władcy.
Gdy wyszedł z miasta i powoli uspokajał się po tym wszystkim, co przeżył, zadał sobie pytanie: „Co teraz? Co teraz robić? Po co iść do Jerozolimy? Po co iść do stolicy państwa żydowskiego? Nie mam co przynieść temu nowemu Królowi żydowskiemu. Nowo narodzony Król żydowski jest już z pewnością dorosłym człowiekiem. Już tyle lat upłynęło od chwili, kiedy wyszedłem ze swojego państwa w tę daleką drogę. Po co iść? Co Mu powiem? Co Mu ofiaruję? Ale po co wracać do domu? W kraju z pewnością inny król rządzi”.
Wieczorem odszukał swoją gwiazdę. Gwiazda świeciła. Zdecydował się iść dalej. Powiedział sobie: „Zobaczę, jak On rządzi, ten Król Miłości. Czy w Jego państwie naprawdę panuje Miłość? Jak On realizuje Miłość na co dzień? W ustawodawstwie, w prawie, w zwyczajach, które wprowadził?” I poszedł. Poszedł zobaczyć królestwo Miłości.
I znowu szedł tak jak przedtem od miasta do miasta, od wsi do wsi zarabiając na jedzenie i na nocleg pracą. Aż wreszcie doszedł do Jerozolimy. Zobaczył najpierw z daleka piękną, bielejącą murami świątynię na górze postawioną, potem mury Jerozolimy, którymi była stolica, opasana. Ale on widział piękniejsze i większe miasta niż to. Był ciekawy tego życia, które w nim się toczy, tych zwyczajów, które w nim panują. A może ten Król Miłości, tak jak nieraz inni ludzie, stał się zwyczajnym człowiekiem? Może zapomniał o Miłości? Może się zajmuje bogaceniem się? Może rządzi przemocą, silą?
Spostrzegł, że jego gwiazda gasła szybko. Zaniepokoił się. Nie wiedział, co to znaczy. Wszedł w miasto gwarne, burzliwe, żywiołowe. Zmęczony usiadł na progu jakiegoś domostwa. Był szczęśliwy, że wreszcie doszedł do celu swojej podróży.
Patrzył ciekawie na domy, kramy, przesuwające się przed jego oczami, aż naraz posłyszał z daleka jakiś hałas – drogą szedł orszak, pobłyskiwały hełmy i zbroje. Orszak się zbliżał coraz bardziej. Król wciąż nie wiedział, czy to jakaś procesja, czy pochód triumfalny. Aż nagle spostrzegł nad tłumem sterczące trzy belki. W pierwszej chwili nie chciał uwierzyć własnym oczom. Zadał sobie pytanie: „I tutaj istnieje kara śmierci i to najokrutniejsza kara śmierci przez ukrzyżowanie? W krainie rządzonej przez Króla Miłości?” Pochód przeciągał obok niego. Pomiędzy tłumem żołnierzy, gapiów szli dwaj pierwsi skazańcy. Potem nastąpiła przerwa. Po chwili pojawił się żołnierz trzymający w rękach tablicę, na której było napisane imię i wina, za którą trzeci skazaniec będzie ukarany śmiercią krzyżową. Powoli sylabizował tekst napisu: „Jezus Nazareński Król Żydowski” i gdy odczytywał to ogłoszenie, napisane w kilku językach, nagle odkrył z całym przerażeniem, że człowiek, którego tablica zapowiada, to jest Ten, do którego on wędrował przez tyle lat, że to On idzie teraz skazany na śmierć. Wciąż jeszcze nie rozumiał, wciąż był tak przerażony, że pojąć nawet nie mógł do końca sensu tego, co przeczytał. Wtedy pojawił się Jezus Nazareński, Król Żydowski. Z koroną cierniową na głowie, szedł zataczając się, wyczerpany, uginający się pod drzewem krzyża.
Gdy tak wpatrywał się wciąż jeszcze osłupiały w tę postać pochyloną pod krzyżem, spostrzegł nagle, że Jezus podchodzi do niego. I wtedy król zobaczył dokładnie Jego twarz zlaną potem i krwią. Zapatrzył się na krople krwi drżące na cierniach korony, bo przypomniały mu tamten jego rubin, który tak długo niósł do Jezusa. Dopiero po jakiejś chwili opamiętał się i zauważył, że Jezus na niego skierował swój wzrok. Król spotkał się z Jego spojrzeniem. Takich oczu jeszcze nigdy nie widział. To było pierwsze wrażenie. Ale następne było równie zaskakujące: w oczach Jezusa nie było nienawiści. Uderzyło go to tym bardziej, że przed chwilą przesunęły się przed nim straszne twarze pierwszych dwóch skazańców. I z kolei odkrył rzecz, która go przyprawiła o zdumienie: Jezus mu współczuje. Coś niepojętego: ten Człowiek skazany na śmierć, tak strasznie poraniony, zachowuje się tak, jakby nieważne było Jego własne cierpienie, ale jakby jedynie ważnym był on – stary król. Z najwyższym wzruszeniem wyczytał z oczu Jezusa, że On wie o wszystkim, o całej długiej drodze, jaką odbył do Niego, o tym, co przeszedł w tych długich latach wędrówki. Że to przyjmuje jako największy dar. Dar ważniejszy niż tysiące najpiękniejszych rubinów świata.
Ks. M. Maliński
***********************************
Krzysztof…
Dawno temu żył chłopiec nazwiskiem Reprobus. Był niepospolicie silny i tylko siłę cenił i uznawał. Postanowił sobie, że będzie służył temu, kto jest najpotężniejszy. Po namyśle zdecydował się oddać swoją siłę na służbę królowi, bo uznał, że on jest tego najbardziej godny. Zaciągnął się do wojska.
Przełożeni bardzo szybko docenili jego uzdolnienia. Został gruntownie przeszkolony i wcielono go do królewskiej gwardii. W krótkim czasie Reprobus doznał jeszcze większego wyróżnienia: król przydzielił go do swojej bezpośredniej ochrony osobistej. Spełniło się jego marzenie. Był blisko tego, kogo uważał za największego na ziemi. Król był potężnym monarchą. Bali się go jego podwładni, ale przede wszystkim bali się go wrogowie. Reprobus czuł się tak, jakby sam osobiście uczestniczył we wszechwładzy królewskiej. Był zawsze na rozkazy. Wypełniał sumiennie polecenia. Król ufał mu. Bez niego nie ruszał się ani na krok. I tak płynęły lata.
Reprobus żył wpatrzony w króla jako w swego absolutnego pana. Oddał mu się całym sercem. Chciał mu służyć do końca swoich dni.
Aż razu pewnego, gdy szedł w ciemną noc tuż obok niego, spostrzegł nagle, jak król drgnął i przystanął. Spytał go:
– Co się stało?
Wtedy zobaczył, że król drży ze strachu.
– Co się stało? – powtórzył.
Król, jeszcze wciąż wstrząśnięty, odpowiedział:
– Widziałeś?
– Co miałem widzieć?
– To czarne stworzenie, które przebiegło nam drogę.
– Tak.
– Mnie się zdawało, jakby to był sam szatan.
– No, a gdyby nawet sam szatan, to co – pytał króla. – Panie, czy ty boisz się szatana?
– Każdy człowiek się boi – odpowiedział król.
– A ja myślałem, że ty się niczego nie boisz.
Ruszyli w dalszą drogę. Na pozór zdawało się, że nic nie zaszło, ale naprawdę coś się w życiu Reprobusa złamało. Wszystko, co w jego życiu było wspaniałe, straciło swoją barwę. To, czym żył – straciło swój sens:
„Zawsze chciałem służyć temu, kto jest najpotężniejszy. Zdawało mi się, że takim jest mój król, a tymczasem okazało się, że on się boi szatana”.
Pytał ludzi o szatana. Pytał, jak można szatanowi służyć. Pytał wielu. Napotykał wciąż tę samą odpowiedź: ten służy szatanowi, kto źle postępuje. Początkowo nie był w stanie tego pojąć, ale im bardziej źle postępował, tym lepiej to rozumiał. A postępował coraz gorzej: rozpił się, wszczynał awantury, przeklinał, bił ludzi. Wobec przełożonych zachowywał się zuchwale i Wreszcie został upomniany przez króla:
– Co się z tobą dzieję? Dlaczego tak się zmieniłeś? Odpowiedział mu:
– Gdy myślałem, że ty jesteś najpotężniejszy, wtedy ci służyłem. Teraz, gdy się przekonałem, że boisz się szatana, chcę służyć szatanowi.
Zaczęto obawiać się, że może targnąć się na życie króla. Usunięto go więc z tego stanowiska, które dotąd zajmował: przestał należeć do straży przybocznej króla. Usunięto go również z gwardii królewskiej. Poczuł się obrażony. Nawymyślał przełożonym. Za ubliżanie zwierzchnikom został zamknięty w areszcie wojskowym. Wtedy doczekał nocy, wyłamał kraty i zbiegł z więzienia.
Od tego czasu zaczął wieść zbójecki żywot. Wraz ze zgrają podobnych do niego ludzi napadał na domy, na pojazdy, włamywał się do sklepów, rabował, kradł, zabijał. Rosła w nim nienawiść do wszystkiego i do wszystkich. Robił ludziom na złość. Niszczył, demolował, palił nawet bez potrzeby zysku. Psuł mosty, wyrywał drzewa i rzucał na drogę, rozwalał szałasy pasterzom. Zaczepiał bez powodu ludzi, naigrawał się, wszczynał bijatyki w karczmach, na ulicy. Kaleczył, ranił. Wyśmiewał płaczących, lamentujących, skrzywdzonych. Mówili o nim, że jest pachołkiem szatańskim, że szatan w niego wstąpił, że szatan go opętał. Śmiał się z tego, ale musiał przyznać, że chyba tak było. Zdawało mu się, że czuje szatana w swojej duszy, że zło nim zawładnęło, kieruje nim, że nim rządzi. Czasem zdawało mu się, że szatan namawia go, wskazuje mu, co ma robić, poucza go. Czasem zdawało mu się nawet, że szatan z nim rozmawia.
Razu pewnego, gdy szedł drogą i myślał o kolejnym rabunku, zobaczył krzyż na rozstajnych drogach. Nieraz tamtędy przechodził, ale nigdy nie zwrócił na niego uwagi. Odruchowo przystanął. Zaczął przyglądać się wizerunkowi Chrystusa: głowa opleciona koroną cierniową spuszczona na piersi, ciało poranione razami biczów, dłonie i stopy rozepchnięte gwoździami. Przyszły mu na pamięć te wszystkie zdarzenia z życia Jezusa, które słyszał jako dziecko: o tym, jak Jezus skazany został na śmierć, choć tyle dobrego robił dla ludzi. I że wtedy, gdy wisiał na krzyżu, zamiast przeklinać tych wszystkich, którzy Mu urągali, modlił się za nich, a bandycie wiszącemu obok obiecał niebo. I gdy tak rozmyślał nad tajemnicą Jezusa, spostrzegł, że coś się w nim zmieniło, że jakby jakaś światłość jego duszę wypełniła, jakby coś w nim odtajało. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że przedtem był w nim mrok, zimno i smutno, a teraz nagle stał się szczęśliwy jak za dawnych dziecinnych lat. Powróciła tęsknota za tamtym światem, który utracił, pragnienie, aby żyć tak jak dawniej. Ale otrząsnął się. – „Trzeba chodzić po ziemi” – pomyślał sobie. Oderwał się od wpatrywania się w Chrystusa i ruszył w dalszą drogę. Wróciły myśli o planowanym rabunku, wróciła nienawiść. Zdawało mu się, jakby cień położył się znowu na jego duszy. Zapytał szatana:
– Co się z tobą działo? Gdzie byłeś, czemu odszedłeś?
– Odszedłem? Ach nie, skądże. Zdawało ci się chyba. Nie zadowoliła go ta odpowiedź. Wrócił niepokój, który kiedyś wybuchł przy królu. Postawił szatanowi wyraźne pytanie:
– A czy tyś się przypadkiem nie przeląkł?
– Ja? Przeląkł? Tego tam? Też coś. Przecież ja jestem najpotężniejszy na całym świecie. Przecież mnie się wszyscy boją.
Ale to wyjaśnienie zabrzmiało -Reprobusowi fałszywie. Te pośpieszne zapewnienia szatana wywołały w nim jeszcze większy niepokój. Znowu kiedyś przy jakiejś okazji podszedł pod krzyż. Najpierw stanął przed nim, potem ukląkł, oparł głowę o drzewo krzyża. Nie umiał się modlić: zapomniał wszystkie modlitwy, których go uczyła jego matka, trwał tylko tak skupiony pod krzyżem. Odczuł znowu ten sam spokój, ciszę, szczęście w swojej duszy co poprzednim razem. Teraz już wiedział, że się nie myli. Szatan bał się Jezusa. Wniosek z tego wypływał dla niego jasny: należy służyć Jezusowi, którego boi się szatan.
Pytał ludzi, jak można służyć Jezusowi. Powiedzieli mu, że trzeba postępować tak jak On. Odesłali go zresztą do starego pustelnika.
– Co ja mam robić, aby tak postępować jak Jezus? Stary pustelnik pogładził się po siwej brodzie i powiedział:
– Nic. ci więcej nie mogę doradzić. Tylko to: bądź dobry dla ludzi, tak jak On był dobry. Naciskał:
– Mów konkretnie co?
– Masz robić to, co potrzeba. Pomagać ludziom, w czym oni nic mogą sobie poradzić. Nie ustępował:
– Nic mi to nie mówi. Konkretnie co? Pustelnik zastanowił się. Po chwili odrzekł:
– Jest tu w okolicy taka rzeka. Znasz ją zresztą bardzo dobrze. Już niejednokrotnie budowano na niej mosty, ale woda je zrywa. Zwłaszcza wiosną i jesienią, gdy przychodzą wylewy. Owszem jest bród. Kto bogaty, przejeżdża karocą czy ciężkim wozem. Inni muszą przechodzić wpław. Nieraz już tak bywało, że biedni, dzieci, starcy tu zginęli. Jesteś wielki jak piec, silny jak tur. Pomagaj tym ludziom w przeprawie przez rzekę.
Zapalił się do tej propozycji:
– Dobrze. W porządku, mogę przenosić ludzi Stać mnie na to.
I tak został. Przenosił ludzi. Zbudował sobie szałas na brzegu rzeki. Gdy ktoś chciał być przeniesiony na drugą stronę, po prostu przychodził do niego i o to prosił. Gdy ktoś z drugiej strony rzeki chciał być przeniesiony, wołał do niego. Woda była rwąca, zimna, niebezpieczna, śliskie kamienie, ale on ogromny, silny, nie bał się. Nawet gdy woda mu sięgała po piersi, był w stanie z łatwością dwoje ludzi nieść na swoich ramionach.
Jego dawni koledzy dowiedzieli się o tym. Przychodzili. Siadywali na brzegu, podśmiewali się z niego, żartowali, że zdobył nową robotę. Pytali, jak mu się powodzi, ile na niej zarabia. Chcieli go wyciągnąć z powrotem, włączyć do swojej bandy, żeby powróciły dawne dobre czasy, gdy on nimi przewodził. Ale jemu ani w głowie było wracać do tamtych lat.
Było mu dobrze w tej nowej pracy. Został na brzegu. Po raz pierwszy w życiu zobaczył łzy wdzięczności na twarzach ludzi, uśmiech serdeczny skierowany ku sobie. Usłyszał słowa prawdziwego podziękowania. Kiedyś dziecko przyniosło mu garść kwiatów. Innym razem jakaś staruszka podarowała mu kurę. Śmiał się, że będzie musiał – jak tak dalej pójdzie – nauczyć się krowy doić. Ale to nie były żarty. Ludzie z wdzięczności za to, że im pomaga, opiekowali się nim. Z tego, co mu przynosili, mógł żyć ubogo, lecz wystarczająco. Nawet miał dla tych, którzy przychodzili do niego. A przychodzili i to coraz częściej – dla wszystkich był otwarty jego szałas. Reprobus był coraz bardziej zajęty. I to wcale nie tylko w związku z przenoszeniem ludzi przez rzekę. Niespodziewanie pojawiły się nowe sprawy. Przyplątały się jakieś bezdomne dzieci – sieroty. Potem jakieś bezradne staruszki i starcy bez dachu nad głową. Zostali przy nim. Znaleźli przy nim osłonę, pomoc.
Lata płynęły. Czas posrebrzył jego ciemną czuprynę. Dokuczał mu reumatyzm, którego się nabawił przez częste przebywanie w zimnej wodzie.
Razu pewnego w jesienną noc, taką dżdżystą, zimną, wietrzną, kiedy dokuczały mu bóle w stawach i nie mógł zasnąć, poczęły się w jego sercu rodzić wątpliwości: czy to wszystko ma sens. – „Czy ma sens to, co ja robię. Czy to wszystko jest prawdą, w co ja wierzę. Czy Boga w ogóle obchodzi to moje postępowanie. Czy to prawda, że służę Jemu, służąc ludziom”. – I tak w tę słotną noc z godziny na godzinę coraz bardziej tamte prawdy, na których budował swoje życie, traciły siłę. To, co widział dotąd wyraźnie, teraz rozwiewało się jak mgła, nikło, topniało jak śnieg. I poczuł się nagle bez gruntu pod nogami. Samotny. Opuszczony w ciemności. Coraz bardziej ogarniało go przerażenie sytuacją, w jakiej się znajdował. Jak nigdy dotąd, po raz pierwszy w swoim życiu, zobaczył się starym, zniszczonym człowiekiem. – „Tyle lat upłynęło, a ja nawet nie mam swojego domu. Żadnego zabezpieczenia na stare lata, na wypadek choroby, która tuż obok mnie. Jeszcze chwila, a będę jak ci starcy, którymi ja się teraz opiekuję”. – To go przestraszyło najbardziej. – „Nie, nie chcę. Nie będę taki. Nie chcę na stare lata żebrać. Nie chcę się tułać bez dachu nad głową”. – Szukał na gwałt jakiegoś ratunku, rozwiązania. – „Nie jestem jeszcze przegrany. Nic nie jest stracone. Jestem dosyć silny, potrafię rękami rozrywać kraty, wyginać sztaby, rozbijać zamki. Mam tyle rozumu, żeby zrobić parę dobrych interesów, jeszcze będę miał ręce pełne pieniędzy. Stać mnie na to. Skrzyknę swoich dawnych kolegów, zbiorę swoją bandę, zrobimy parę napadów i będę miał znowu ciepłe życie. Będę miał duży dom pełen pięknych mebli, służbę. Nie będę musiał się martwić o swoją przyszłość. Będę miał wygodną starość”. – Uspokoił się tym rozwiązaniem, tą decyzją. – „Jutro rzucam tę budę i to cale towarzystwo, które się do mnie przyczepiło”. – Z tym postanowieniem usiłował zasnąć. Nagle wydało mu się, ze słyszy z daleka wołanie. Poprzez szum deszczu, wycie wiatru przebijał się słaby głos. Z drugiej strony rzeki ktoś wołał o przeniesienie. Mruknął do siebie półgłosem:
– Oj nie, to już nie dzisiaj. To wczoraj. Od dzisiaj przestałem ludzi przenosić.
Odwrócił się na bok, usiłował zasnąć. Wołanie powtarzało się. Nakrył głowę kocem. Starał się nie słuchać. Ale głos nalegał. Reprobus nie wytrzymał nerwowo. Powiedział
– Dobrze, ale ostatni raz.
Odrzucił koc. Wstał. Wyszedł na dwór. Uderzył w niego wiatr, deszcz, ciemność. Machinalnie, wyuczonymi od lat krokami, jak zawsze doszedł do brzegu, wszedł w rzekę. Woda była lodowata. Zanurzył się powyżej pasa, prawie po barki, przeszedł na drugą stronę. Rozejrzał się w ciemności. Spostrzegł stojące dziecko. To ono wołało o przeniesienie. Nawet nie spytał, co ono tu robi o tak późnej porze, wsadził je na ramię i wszedł z powrotem w wodę. Zatopiony w swoich myślach opamiętał się dopiero po chwili. Stwierdził, że stoi na środku rzeki nie mogąc kroku zrobić. Nogi miał jak wrośnięte w dno. Dziecko ciążyło mu nieprawdopodobnie. Stęknął:
– Ależ ty ciężki jesteś. Zdaje mi się, jakbym świat cały niósł na barkach.
Nagle usłyszał odpowiedź:
– Bo niesiesz Syna Stworzyciela świata.
Podniósł oczy i zobaczył, że ten chłopczyk to Dziecię Jezus. Wpadł w taki zachwyt, że nie czuł zimna, wiatru, lodowatej wody, zapomniał, że to noc. Wszystko przestało istnieć, a był tylko On: Jezus, który mu się ukazał. Jak długo trwało to olśnienie, nie wiedział.
Gdy oprzytomniał, wiatr znowu wiał, deszcz siekł, woda była lodowata, on stał w ciemnościach na środku rzeki – na ramionach jego nikogo nie było. Wrócił do swojej chaty i szczęśliwy do śmierci przenosił ludzi.
Starożytność chrześcijańska nazwała go noszący Chrystusa – Christo-forus, a Polacy – Krzysztof.
ks. M. Maliński
*****************************************
Zegar z wahadłem…
Pewien uczony miał w swoim studio ogromny zegar ścienny, który wybijał uroczyście godziny, bardzo powoli, ale również bardzo głośno.
To panu nie przeszkadza? – spytał student.
Nie – odpowiedział uczony – dlatego, że ciągle muszę zadawać sobie pytanie, co zrobiłem przez minioną godzinę.
A ty, co zrobiłeś z godziną, która właśnie upłynęła?
************************************************************
Człowiek znajduje zawsze to, co chce odnaleźć…
Był kiedyś człowiek, który siedział na skraju oazy u wejścia do pewnego miasta na Bliskim Wschodzie. Jakiś młodzieniec zbliżył się do niego i zapytał: Nigdy nie byłem w tych stronach. Jacy są mieszkańcy tego miasta? Starzec odpowiedział mu pytaniem: A jacy byli mieszkańcy miasta, z którego przybywasz?
- Egoistyczni i źli. Dlatego chętnie stamtąd wyjechałem - odpowiedział.
–Tacy są też mieszkańcy tego miasta - rzekł starzec.
Wkrótce potem inny młodzieniec zbliżył się do mężczyzny i zadał podobne pytanie. Dopiero przybyłem do tego kraju. Jacy są mieszkańcy tego miasta? Starzec znów odpowiedział tym samym pytaniem: A jacy byli mieszkańcy miasta, z którego przybywasz?
- Byli dobrzy, szlachetni, gościnni i uczciwi. Miałem wielu przyjaciół i trudno mi było ich pozostawić.
– Również mieszkańcy tego miasta są tacy - odpowiedział starzec.
Kupiec, który przyprowadził swoje wielbłądy do wodopoju, słyszał te rozmowy i kiedy drugi młodzieniec oddalił się, zwrócił się do starca z wyrzutem:
- Jak możesz dawać dwie zupełnie różne odpowiedzi na to samo pytanie, postawione przez dwie osoby?
- Synu mój, odpowiedział starzec, każdy nosi swój świat w sercu. Ten, kto nie znalazł nic dobrego w przeszłości, nie znajdzie też nic dobrego tutaj. Natomiast ten, kto posiadał przyjaciół w innym mieście, znajdzie również tutaj lojalnych i wiernych przyjaciół. Osoby bowiem są takie, jakimi my je znajdujemy.
***********************************************
Przypowieść o Bożym Narodzeniu…
W pewnym człowieku narodził się Chrystus,
ale ów człowiek nie słyszał anielskich harf
ani śpiewu pasterzy, ani nie przyniósł
Chrystusowi w darze swojego bogactwa
na podobieństwo Trzech Mędrców, nie
miał złota i mirry, ani nie uważał się
za mędrca. Ofiarował Mu natomiast
swoją samotność, swoje cierpienia,
swoje grzechy, swoją biedę, swoje
upadki. Po prostu wszystko co posiadał.
Powiedział: Ty zawsze polujesz na
człowieka, Panie! Upodobałeś sobie
mnie, chociaż nie wiem dlaczego…
Tak narodził się Chrystus w
pewnym człowieku.
************************************************
Zapłonęła czwarta świeca…
…i zapłonęła czwarta świeca, jest taka duża, powoli odmierza czas do Cudownej Nocy, stoi taka smukła, szczęśliwa bo jest ostatnia… taka wysoka… przewyższa pozostałe… dumna… bo oświetla drogę tym, co jeszcze zagubili się gdzieś tam w pędzie dni, w kieracie świątecznych porządków… płonie… i czeka… płonie i pogania, szepcząc „…człowieku, to już za 3 dni…”
A niedawno było tak dużo czasu, myślałam sobie, że ech tyle dni przede mną, na pewno zdążę ze wszystkim, wszak cały miesiąc mam… tak miałam ten miesiąc, to dużo… ale dziś kiedy patrzę na płomień tej świecy, to tak mało, aby ogarnąć to wszystko, i uświadomiłam sobie jak słabym jestem człowiekiem. Jak moje doświadczenie jest niczym w zderzeniu się z rzeczywistością.
Wczoraj byłam w pracy… weszłam jak zwykle na salę dla przewlekle chorych…. I tam spotkanie z mą pacjentką… ma nadzieje, że wyjdzie na Święta… ma świadomość, że to są jej ostatnie Święta, ma w sobie tyle nadziei, że spędzi je ze swą rodziną, otoczona dziećmi, wnukami… dla niej tylko to się teraz liczy, tego oczekuje od tej czwartej Świecy, że zdąży jeszcze wrócić do domu. Dla niej ta Świeca jest kierunkiem do domu… jest tą nadzieją… Och Boże… dasz jej to? Stałam tak przy niej i słuchałam… myślami byłam w sobie… stoi obok niej ktoś kto zapędzony w domu, biega ze szmatą, ustawia choinkę, dekoruje mieszkanie, układa listę zakupów, pakuje prezenty… a po przeciwne stronie – ta pacjentka co myśli tylko o tym, że musi być w tym czasie w domu, że to są jej ostanie Święta i resztami sił próbuje podnieść się aby pokazać, że ma siłę aby wyjść ze szpitala… chce być w domu… nie dba o to, czy tam jest gotowe wszystko, ona pragnie tego domu, pragnie spotkania z rodziną… pragnie tej małej Dzieciny… pragnie zapamiętać te święta jako wyjątkowe. Utkwiło mi to w pamięci, chodziło za mną to cały dyżur… potem rozmowa z pielęgniarką… kreci głową, że nie nadaje się do domu, bo jest coraz słabsza… Boże, dlaczego?
Wesoło skacze płomień…a w sercu mam smutek… kiedy patrzę na pacjentkę z Sali nr 10. Boże, jeszcze 3 dni, daj jej siłę aby dotarła do swej rodziny, niech te Święta będą dla nie te wyjątkowe. Boże…
Boże….już niebawem spotkamy się. Już niebawem zagrzmią słowa „…Bóg się rodzi, noc truchleje…” Odejdą gdzieś w niepamięć nasze smutki, nasze niepokoje, nasze obawy… w nasze, w moje serce wejdzie radość… napełni się miłością… długo na to czekałam, błądziłam, obijałam się o kształty, nie widziałam kolorów, a moje dłonie niczego nie mogły wyczuć, … była pustka… i kiedy już mi się wydawało, że już straciłam siebie… Ty nie zapomniałeś o mnie, kiedy z uporem prosiłam Ciebie o pomoc… Ty wytrwale słuchałeś tego… chowając to w Swym sercu, aby potem pewnego dnia dać mi to, czego pragnęłam, ale dałeś to wtedy kiedy sam tego chciałeś. Dałeś mi człowieka, Przyjaciela – Anioła. Anioła, co swymi skrzydłami mnie ochrania, co idzie obok mnie. I teraz, kiedy już mi zostało 3 dni, mogę Ci powiedzieć Boże, że dokonałeś czegoś wspaniałego, że dałeś mi się odnaleźć, że dając mi Przyjaciela, sprawiłeś, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Boże… kocham Ciebie za to, że Jesteś, kocham za to…, że przyjdziesz do mnie w Tę Noc.
Płonie czwarta świeca… wosk kapie na gałązkę z jodełki, pachnie świeżo lasem, ustawione już choinki…. Pachnie już świętami… i ten blask bijący od świecy. Mam nadzieję, że komuś wskaże drogę do domu, że wskaże drogę do rodziny, że da jeszcze chwilkę zadumy nad sobą. I kiedy wspólnie zasiądziemy do Stołu Wigilijnego prysną te złe dni, rozwieją się nasze troski, i kiedy będziemy się dzieli Opłatkiem… i składać sobie życzenia… nasze serca będą szczęśliwe, i kiedy będziemy padać w ramiona swych bliskich zdamy sobie sprawę z tego, że jesteśmy kochani, ze jesteśmy ludźmi… że mamy Boga w sercu, że On nie narodził się tylko w żłobie ale w naszych sercach. Już czas…
Autor: Renata
********************************************
Płoną świece… już trzy…
Tak szybko mija czas wypełniony oczekiwaniem, tęsknieniem… czas wypełniony pracą nad sobą. Bo, to ja mam przygotować się na nadejście Tego, co przemienia Czas, co nadaje życiu bieg, nadaje sens mym dniom.
Czekać… Ale jak?
Czekać pracowicie czy czekać z założonymi rekami? A może czekać z myślami, że i tak to przyjdzie, przecież przychodzi to co roku, zapominając w tym ferworze przedświątecznych zakupów, sprzątania o tym, co najważniejsze, o tym, co tak naprawdę jest istotą tych Świąt.
A może czekanie… takie inne, takie z zadumą nad samym sobą. Bo to Ktoś przychodzi do mnie, do mego serca, a nie do wysprzątanego mieszkania, suto zastawionego stołu. To ja będę przecież tym miejscem gdzie ten Ktoś zamieszka. Piękne są słowa, gdzieś odszukane, mówiące o tym, że Jezus narodził się w stajence, ale i czy w moim sercu? Zadałam sobie to pytanie, dziś, kiedy to na ołtarzu płoną już trzy świece… tak mało czasu już zostało, czy zdążę? Czy zdążę przygotować siebie? Tu nie wystarczy umyć okien, zawiesić czyste firanki, wytrzepać dywan… Ubrać choinkę, ugotować bigos… tu trzeba czegoś więcej, a może tylko odrobinę…?
…gdy płonęła druga świeca, byłam na Konferencji naukowej Życiodajna Śmierć… to była lekcja, dla mnie to była szkoła wrażliwości na drugiego człowieka. Zdałam sobie sprawę, że tak często pomijam tego człowieka. Myślę tylko o sobie, o swoich uczuciach, o swoim życiu, nie zauważając, że obok mnie też żyją inni. Zaduma nad swym losem wplecionym w los innych… tak mogę streścić tę Konferencję. Dała mi wiele… dała mi to, że po powrocie do domu, powiedziałam mym synom, że ich kocham, że jesteśmy ważni w tym życiu… że życie jest piękne jakiekolwiek ono by było, jakże ważna jest obecność tego drugiego człowieka. Nie wystarczy powiedzieć Jestem, trzeba jeszcze być. Być dla innych, wyjść poza siebie, poza swój okręg. I to się działo wtedy, kiedy płonęła druga świeca, kiedy to był półmetek mego oczekiwania, mej pracy nad sobą. Ten czas nie mi oceniać… ocenia to ci, dla których mówię Jestem…
A dziś… płonie już trzecia świeca. Zostało tak nie wiele czasu… Ktoś by powiedział „o matko tylko tyle, nie zdążę, jeszcze tyle spraw na głowie…” Zdążymy… Ktoś jeszcze powiedział inny, że czekamy na to cale życie, że swym całym życiem przygotowujemy się na to spotkanie. Pewnie tak. Ale teraz mamy ten wyjątkowy czas… Czas, który zbliża nas do Szopy, zbliża nas do miejsca, gdzie pójdziemy…przystaniemy, uklękniemy… i co? Co powiemy? Co ja… Mu dam? Jaka będę na to spotkanie, w co się ubiorę… jak ubiorę swe serce…? Takie banalne pytania, ale ile dają do myślenia.
Czas… a może tylko jedna chwilka, może tylko tyle potrzeba aby jeszcze w sobie coś zmienić, aby coś naprawić… aby podać komuś swą dłoń, powiedzieć Jestem, uśmiechnąć się, a wtedy naprawdę słońce wyjrzy za ciężkich gradowych chmur… świat napełni się kolorami tęczy… będzie miłość. I wtedy ta mała Dziecina nie narodzi się tylko w ubogiej Szopie… ale w naszych… w moim sercu.
Renata
******************************************
Dłoń i piasek…
Chłopiec spacerował plażą razem ze swą matką. W pewnej chwili zapytał:
– Mamo, jak można zatrzymać przyjaciela, kiedy w końcu uda się go zdobyć?
Matka zastanowiła się przez chwilę, potem schyliła się i wzięła dwie garście piasku.
Uniosła obie ręce do góry, zacisnęła mocno jedną dłoń: piasek uciekał jej między palcami i im bardziej ściskała pięść, tym szybciej wysypywał się piasek.
Druga dłoń była otwarta: został na niej cały.
Chłopiec patrzył zdziwiony, potem powiedział:
– Rozumiem…
******************************************************
Adwentowa modlitwa…
W adwentowym czekaniu, gdy przycichł świat cały:
uwielbiam Cię, Jezu, Panie godzien chwały.
Uwielbiam Cię: w myśli, w modlitwie i w śpiewie.
Oddaję Ci, Jezu, dziś samego siebie.
Chcę Ci przygotować w sercu swoim drogę,
bo tęsknię za Tobą, mym Panem i Bogiem.
Zobacz – adwentowe płoną dla Ciebie lampiony.
Przyjdź więc Panie Jezu i bądź uwielbiony!
Alina Paul
********************************************
Nie możesz żyć…
Nie możesz żyć, jeżeli nie masz nikogo,
kto się o ciebie troszczy, komu możesz się zwierzyć,
u kogo jesteś zawsze mile widziany.
Spotkasz w życiu wielu ludzi,
ale niewielu wejdzie w twoje życie i zwiąże się z nim.
Jakież to błogosławieństwo, gdy są to ludzie
dobroci i ciepła, wierności i serca,
ludzie, na których można polegać.
Nie możesz żyć, gdy nie masz żadnego człowieka,
o którego się troszczysz.
Nie sądź, że wszystko jest w porządku,
jeśli nikogo nie niepokoisz,
wszystkich zostawiasz w spokoju.
Nikomu nic złego nie czynisz.
Prawdziwie kochać oznacza uważnie troszczyć się o ludzi,
wczuwając się twórczo i pomysłowo w ich kłopoty.
Troska o człowieka pozwala mi
pokonać swój egoizm.
Czasami z ogromnym trudem przychodzi
zwrócenie się ku innym, ku ich troskom i zmartwieniom.
W ostatecznym jednak rezultacie przynosi to radość
ze spełnianie czegoś dobrego.
Jakieś przedsmak raju.
**********************************************************
Smutek i …
Po piaszczystej drodze szła niziutka staruszka. Chociaż już była bardzo stara to jednak szła tanecznym krokiem a uśmiech na jej twarzy był tak promienny jak uśmiech młodej szczęśliwej dziewczyny. Nagle dostrzegła przed sobą jakąś postać. Na drodze ktoś siedział ale był tak skulony, że prawie zlewał się z piaskiem.Staruszka zatrzymała się nachyliła nad niemal bezcielesną istotą i zapytała:
– Kim jesteś?
Ciężkie powieki z trudem odsłoniły zmęczone oczy a blade wargi wyszeptały:
– Ja?…Nazywają mnie smutkiem.
– Ach! Smutek!
zawołała staruszka z taką radością jakby spotkała dobrego znajomego.
– Znasz mnie? – spytał smutek niedowierzająco.
– Oczywiście przecież niejeden raz towarzyszyłeś mi w mojej wędrówce.
-Tak sądzisz… zdziwił się smutek … To dlaczego nie uciekasz przede
mną. Nie boisz się?
– A dlaczego miałabym przed Tobą uciekać mój miły?
Przecież wiesz, że potrafisz dogonić każdego kto przed Tobą ucieka.
-Wiesz mi, proszę, dlaczego jesteś taki markotny?
– Ja…jestem smutny …. odpowiedział smutek łamiącym się głosem.
Staruszka usiadła obok niego.
– Smutny jesteś…powiedziała i ze zrozumieniem pokiwała głową
A co cię tak zasmuciło?
Smutek westchnął głęboko. Czy rzeczywiście spotkał kogoś kto będzie chciał go wysłuchać? Ileż razy już o tym marzył.
– Ach…wiesz…zaczął powoli i z namysłem .. najgorsze jest to, że nikt mnie nie lubi. Jestem stworzony po to by spotykać się z ludźmi i towarzyszyć im przez pewien czas. Ale gdy tylko do nich przyjdę oni wzdrygają się z obrzydzeniem. Boją się mnie jak morowej zarazy i znów westchnął – wiesz…ludzie wynaleźli tyle sposobów żeby mnie odpędzić. Mówią…. tralalala, życie jest wesołe, trzeba się śmiać. A ich fałszywy śmiech jest przyczyną wrzodów żołądka i duszności… Mówią: co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. I dostają zawału… Mówią: trzeba tylko umieć się rozerwać. I rozrywają to, co nigdy nie powinno być rozerwane…. Mówią: tylko słabi płaczą… I zalewają się potokami łez… Albo odurzają się alkoholem i narkotykami byle by tylko nie czuć mojej obecności….
– Masz rację – potwierdziła staruszka, ja często widuję takich ludzi.
Smutek jeszcze bardziej się skurczył.
– Przecież ja tylko chcę pomóc każdemu człowiekowi. Wtedy, gdy jestem przy nim. Może spotkać się sam z sobą. Ja jedynie pomagam zbudować gniazdko w którym może leczyć swoje rany. Smutny człowiek jest tak bardzo wrażliwy. Niejedno jego cierpienie podobne jest do zagojonej rany, która co pewien czas się otwiera. A jak boli! Przecież wiesz, że wtedy gdy człowiek pogodził się ze smutkiem i wypłacze wszystkie wstrzymywane łzy może naprawdę wyleczyć swoje rany. Ale ludzie nie chcą żebym im pomagał. Wolą zasłaniać swoje blizny fałszywym uśmiechem. Albo zakładać gruby pancerz zgorzknienia. Smutek zamilkł….
Po jego smutnej twarzy popłynęły łzy… Najpierw pojedyncze potem zaczęło ich przybywać aż wreszcie zaniósł się nieutulonym płaczem. Staruszka serdecznie go objęła i przytuliła do siebie.
– Płacz płacz smutku, powinieneś już dalej wędrować sam.
Musisz teraz odpocząć, żeby potem znów nabrać sił.
Nie… nie powinieneś już dalej wędrować sam. Będę ci zawsze towarzyszyć a w moim towarzystwie zniechęcenie już nigdy cię nie pokona. Smutek nagle przestał płakać. Wyprostował się i ze zdumieniem spojrzał na swoją nową towarzyszkę.
– Ale… ale kim ty właściwie jesteś?
– Ja? ….. zapytała figlarnie staruszka uśmiechając się przy tym tak beztrosko jak małe dziecko.
Ja jestem … NADZIEJA…
************************************************************
Miłować…
„Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania”. Co to znaczy kochać Boga? Kochać Boga to spełniać Jego wolę, to, czego On od nas chce. Co jest wolą Bożą? Wolą Bożą jest życie, jakie Bóg nam układa, a naszym zadaniem jest je przeżyć. Ktoś chciał być muzykiem i grać na trąbce w operze – został urzędnikiem na poczcie. Inny chciał być wielkim uczonym, a musiał opiekować się domem rodzinnym. Siostra, która wstąpiła do zakonu, chciała fruwać w niebie, a musi kuśtykać.
Czasem przychodzi choroba i spacerujemy po szpitalnych korytarzach w pokracznych piżamach, czasem spotyka nas szczęście, nieoczekiwana radość. To jest życie, jakie dał nam Bóg.
Kochać Boga znaczy pokochać życie, jakie On nam daje, wszystko, co przychodzi spoza nas: zdrowie i chorobę, łatwe i trudne szczęście, miłość i samotność, pogodę i niepogodę, deszcz, który chlapie i śnieg, który potrafi nawet pyskatą sąsiadkę, znaną z tego, że trzaska drzwiami, czynić podobną do dziewczynki w białej sukience od Pierwszej Komunii Świętej.
Kochać Boga to pokochać całym sercem łamigłówkę życia, jaką On nam układa.
Ks. Jan Twardowski
**********************************************************
Myśli w samotności…
Panie, mój Boże, nie mam pojęcia, dokąd idę.
Nie widzę drogi przed sobą.
Nie mam pewności, gdzie ona się kończy.
Tak naprawdę, to nawet nie znam siebie i fakt,
że myślę, iż wypełniam Twoja wolę, wcale nie znaczy, że rzeczywiście to czynię.
Ale wierze, że to pragnienie zadowolenia Ciebie naprawdę Cię zadowala.
Mam nadzieję, że to pragnienie jest obecne we wszystkim, co czynie.
Mam nadzieje, że nigdy nie sprzeniewierzę się temu pragnieniu
i nie będę robił niczego bez tego pragnienia.
I wiem, że jeżeli będę wypełniał Twoja wolę,
Ty będziesz mnie prowadził właściwą drogą, chociaż ja nie muszę o tym wiedzieć.
Dlatego zawsze będę Ci ufał, chociażbym czuł się zagubiony i znalazł się w cieniu śmierci.
Nie będę się lękał, bo Ty jesteś ze mną
i nigdy nie opuścisz mnie,
bym sam stawał w obliczu mojej bezradności…
************************************************************
Wspomnienia…
To właśnie tym oddycha Twoje serce, choć upłynęło wiele dni, nadal pamiętasz – ludzi, twarze, wydarzenia, miejsca, daty, gesty…
Czas nie ma znaczenia, bo to, co było zostało zapisane na zawsze w Twoim sercu…
Są wspomnienia o których pamiętasz, choć minęły godziny, dni, miesiące, lata…
Trzeba pamiętać, że wszystko ma swój sens i znaczenie, ale w zrozumieniu tego pomoże czas.
Wspomnienia – bez nich człowiek jest niczym próżnia, bez przeszłości. Jest kartką czystą, nie zapisaną, która czeka na to, aby ktoś wziął do ręki pióro i cokolwiek napisał…
Pustka rani bardziej niż wspomnienia, które wywołują łzę w oku.
********************************************************************
Do zobaczenia…
Za nami święta szczególne. O czym powinno się pamiętać w te święta? Czy trzeba w tych dniach płakać? Czy potraficie przypomnieć sobie ludzi wam bliskich, którzy już nie żyją?.. Dzisiaj właśnie myślimy o tych, którzy żyli na ziemi i odeszli już z tego świata. Umarli jako starcy, dzieci, niemowlęta. Ci zmarli to nasi przodkowie: byli tutaj, pracowali, kochali i cierpieli. Są w naszych myślach, ale nie ma ich przy nas – odeszli.
Chcę wam opowiedzieć dzisiaj o pewnej Agatce, która zanim odeszła z tego świata nauczyła nas paru pięknych słów, jakie Pan Jezus przypomina wszystkim płaczącym nad śmiercią swoich bliskich.
Nad Agatką płakały wszystkie ciotki i babcie, nawet pani pielęgniarka. Miała zaledwie 10 lat. Jej serce było podobne do zegara, który się wciąż spóźnia i nie wiadomo, kiedy stanie zepsuty, już całkiem nie do naprawienia. Zegar – można kupić, a serca nie. Może, dlatego wszyscy płakali. Agatka lubiła grać na flecie, a grała tak pięknie, że tata siedział słuchając jak kamienny rycerz, bojąc się spłoszyć choćby jedną nutkę. Czuł, że dopóki gra Agatka – to jej serce bije, czyli żyje. Każdy wie, że jeśli ktoś pięknie gra, to nie tylko palcami, czy ustami – lecz przede wszystkim sercem, a serce Agatki ledwo już żyło. Wszyscy przynosili jej do szpitala: pomarańcze, banany, gumy do żucia, książki, laleczki… Tata, którego kochała Agatka trochę więcej niż Mamę nie przynosił nic, tylko siedział i trzymał ją za rękę. A Agatka tej dużej tatusiowej ręki swoją – słabą i bladą – mocno się trzymała jakby chciała od Taty tej siły pożyczyć. Była tak blada jak jej koszulka, tylko w oczach miała kolor pogodnego nieba. Nie rozumiała – dlaczego wszyscy płaczą, nikt nie chciał jej powiedzieć. Tylko Tata nie płakał i za to go tym więcej lubiła. Jesteś równy gość! – mówiła. Chwyć mnie za rękę mój Tarzanie! I Tata trzymał ją za rękę tak mocno jakby chciał zatrzymać ją przy sobie. Wiedział jednak, że to się mu nie uda, choćby nie wiem jak się prężył. Mama wciąż chciała karmić Agatkę, myśląc że przez to jej serce zacznie bić mocniej i dłużej. Zjedz to, a może to.. Jednak ona jadła coraz mniej. Czekała co do niej powie Tata, a Tata przyprowadził tylko księdza Rafała, który ze swoim zdrowiem miał podobne kłopoty jak Agatka. Przyniósł jej Pana Jezusa, bo przecież ona miała bliżej do nieba, niż do ziemi. Pierwsza przyjęła Pana Jezusa Agatka, po niej Tato. Jej twarz niewiele różniła się od opłatka, w którym przyszedł Pan Jezus. I wtedy Agatka ostatni raz zagrała na flecie i chyba najpiękniej w swoim króciutkim życiu. Na drugi dzień Agatka poprosiła jeszcze o flet, ale już nie zagrała, tylko przytuliła go do siebie, jakby chciała go zabrać ze sobą… Gdzie? Tam gdzie się wybierała w podróż może bardzo długą, a może krótszą niż spojrzenie w oczy. Popatrzyła na wszystkich płaczących, uśmiechnęła się do Taty i powiedziała: „No to do zobaczenia. Tato, Mamo i wy wszyscy. Kiedyś powiem wam dzień dobry!
I usnęła szybko i tak mocno, że już nikt jej nie mógł obudzić. Rękę miała zaciśniętą na flecie, jakby kiedyś chciała zagrać tacie na powitanie melodyjkę, za którą tak przepadał. I żeby tak słuchał jak tylko on potrafi; i już nigdy nie bał się, że serce Agatki przestanie stukać. Po Agatce zostało niewiele pamiątek, a tacie została po niej na twarzy jedna głęboka zmarszczka, którą wyrysowała jedna jedyna łza, jakiej żaden mężczyzna na świecie by się nie powstydził.
Czy pamiętacie jakie to ważne słowa wypowiedziała Agatka przed śmiercią?
No to do … roznieście tą krótką modlitwę po grobach waszych bliskich, małych dzieci,
a może nauczycie tej modlitwy kogoś kto jest dzisiaj bardzo smutny.
Wystarczy powiedzieć: No to do zobaczenia … Janku, Doroto, Babciu, ciociu…
Brata Rucińskiego – opowiadanie o Agatce
***************************************************************
Dzień Wszystkich Świętych…
Już prawie koniec października,
pożegnaliśmy piękne lato,
jesień się mieni kolorami,
rwie się na strzępy babie lato.
Na polach jeży się ściernisko,
zgubiły liście dęby, klony,
wiatr popisuje się swą siłą,
smutne są sady i zagony.
Już prawie pierwszy listopada,
jakie to święto – dobrze wiemy,
czas kupić znicze i lampiony,
czas kupić złote chryzantemy.
To Wszystkich Świętych i Zaduszki,
znicze na grobach zapalamy,
z wielka powagą i w skupieniu
w dniu tym swych zmarłych wspominamy.
Gdy mrok otula całą ziemię
stłumionym światłem znicze świecą
i jasna łuna nad cmentarzem
i smugi dymu w górę lecą.
Łza po policzku tacie spływa
gdy znicz zapalić znów próbuje,
nie pytam czemu – bo wiem przecież,
że wielki smutek w sercu czuje.
Tu mama jego – moja babcia
ma już od roku swe mieszkanie,
tu jego tato – a mój dziadek,
na krzyżu Ty zaś – dobry Panie.
Ręce wyciągasz – tak jak umiesz,
choć cierpisz – tulisz ich do siebie
i wiem, że bardzo chcesz powiedzieć :
nie martwcie się – są ze mną w niebie.
Schwycę za rękę więc tatusia
i czule spojrzę w oczy mamie
bo wiem, że dobry Jezus Chrystus
nigdy nas przecież nie okłamie.
Dziadkom jest dobrze – ja w to wierzę,
wszystkim uwierzyć w to potrzeba,
wiem, że codziennie spoglądają
na nas na ziemię z wyżyn nieba.
Prosiłem Boga…
„Prosiłem Boga o danie mi mocy w osiąganiu powodzenia –
– Uczynił mnie słabym abym się nauczył pokornego posłuszeństwa;
Prosiłem o zdrowie dla dokonania wielkich czynów –
– Dał mi kalectwo, abym robił rzeczy lepsze;
Prosiłem Boga o bogactwo, abym mógł być szczęśliwy –
– Dał mi ubóstwo abym był rozumny;
Prosiłem o władzę, żeby mnie ludzie cenili –
– Dał mi niemoc, abym odczuwał potrzebę Boga;
Prosiłem o towarzysza, abym nie żył samotnie –
– Dał mi serce, abym mógł kochać wszystkich braci;
Prosiłem o radość –
– A otrzymałem życie, abym mógł cieszyć się wszystkim;
Niczego nie otrzymałem, o co prosiłem –
– Ale dostałem wszystko, czego się spodziewałem.
Prawie na przekór sobie; moje modlitwy niesformułowane zostały wysłuchane.
Jestem spośród ludzi najhojniej ze wszystkich obdarowany.”
Anonimowy tekst wyryty na tablicy z brązu w Instytucie Rehabilitacyjnym w Nowym Yorku
*****************************************************
Bajka o miłości i szaleństwie…
Powiadają, że pewnego razu spotkały się na Ziemi wszystkie uczucia i cechy ludzkich istot. I tak: Gdy Znudzenie ostentacyjnie ziewnęło po raz trzeci, Szaleństwo, jak zwykle obłędnie dzikie, zaproponowało:
– Pobawmy się w chowanego!
Intryga, niezmiernie zaintrygowana, uniosła tylko lekko brwi, a Ciekawość, nie mogąc się powstrzymać, spytała z typowym dla siebie zainteresowaniem:
– W chowanego? A co to takiego?
– To zabawa – wyjaśniło żywo Szaleństwo-polegająca na tym, iż ja zakryję sobie oczy i powoli zacznę liczyć do miliona. W międzyczasie wy wszyscy dobrze się schowacie, a gdy skończę liczyć, moim zadaniem będzie was odnaleźć. Pierwsze z was, na którego kryjówkę trafię, zajmie moje miejsce w następnej kolejce.
Podekscytowany Entuzjazm zaczął tańczyć w towarzystwie Euforii, Radość podskakiwała tak wesoło, iż udało się jej przekonać do gry Wątpliwość, a nawet Apatię, której nigdy niczym nie dało się zainteresować.
Jednakże nie wszyscy chcieli się przyłączyć.
Prawda wolała się nie chować, w końcu i tak zawsze ją odkrywano. Duma stwierdziła, że zabawa jest głupia, ale tak naprawdę w głębi duszy gryzło ją, iż pomysł wyszedł od kogo innego.Tchórzostwo z kolei nie chciało ryzykować.
– Raz, dwa, trzy – zaczęło liczyć Szaleństwo.
Najszybciej schowało się Lenistwo, osuwając się za pierwszy lepszy napotkany kamień. Wiara pofrunęła do nieba, a Zazdrość ukryła się w cieniu Triumfu, który z kolei wspiął się o własnych siłach hen! Na sam szczyt najwyższego drzewa. Wspaniałomyślność długo nie mogła znaleźć dla siebie odpowiedniego miejsca, gdyż wszystkie kryjówki wydawały się jej idealne dla przyjaciół: krystalicznie czyste jezioro było wymarzonym miejscem dla Piękności, dziupla – w sam raz dla Nieśmiałości, motyle skrzydła stworzono dla Zmysłowości, powiew wiatru okazał się natomiast najlepszy dla Wolności. W końcu Wspaniałomyślność schowała się za promyczkiem słońca. Z kolei Egoizm znalazł sobie, jak sądził, wspaniałe miejsce: wygodne i przewiewne, a co najważniejsze – przeznaczone tylko, tylko dla niego. Kłamstwo schowało się na dnie oceanów, a może skłamało i tak naprawdę ukryło się za tęczą? Pasja i Pożądanie w porywie gorących uczuć, wskoczyli w sam środek wulkanu. Niestety wyleciało mi z pamięci, gdzie skryło się Zapomnienie, lecz to przecież mało ważne.
Gdy Szaleństwo liczyło: dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć, Miłość jeszcze nie zdołała znaleźć sobie odpowiedniego miejsca. W ostatniej chwili odkryła jednak zagajnik dzikich róż i schowała się wśród ich krzaczków.
– Milion – krzyknęło na końcu Szaleństwo i dziarsko zabrało się do szukania.
Od razu, rzecz jasna, odnalazło schowane parę kroków dalej Lenistwo. Chwilę potem usłyszało Wiarę rozmawiającą w niebie z Panem Bogiem. W ryku wulkanów wyczuło natomiast obecność Pasji i Pożądania. Następnie, przez przypadek, odnalazło Zazdrość, co szybko doprowadziło je do kryjówki Triumfu. Egoizmu nie trzeba było wcale szukać, gdyż jak z procy wyleciał ze swej kryjówki, kiedy okazało się, iż wpakował się w sam środek gniazda dzikich os. Trochę zmęczone szukaniem Szaleństwo przysiadło na chwilę nad stawem i w ten sposób znalazło Piękność. Jeszcze łatwiejsze okazało się odnalezienie Wątpliwości, która, niestety, nie potrafiła się zdecydować, z której strony płotu najlepiej się ukryć.
W ten sposób wszyscy zostali znalezieni: Talent wśród świeżych ziół, Smutek – w przepastnej jaskini, a Zapomnienie… cóż, już dawno zapomniało, iż bawi się w chowanego.
Do znalezienia pozostała tylko Miłość. Szaleństwo zaglądało za każde drzewko, sprawdzało w każdym strumyczku, a nawet na szczytach gór i już, już miało się poddać, gdy odkryło niewielki różany zagajnik.
Patykiem zaczęło odgarniać gałązki… Wtem wszyscy usłyszeli przeraźliwy okrzyk bólu. Stało się prawdziwe nieszczęście! Różane kolce zraniły Miłość w oczy.
Szaleństwu zrobiło się niezmiernie przykro, zaczęło prosić, błagać o przebaczanie, aż w końcu poprzysięgło zostać przewodnikiem ślepej z jego winy przyjaciółki.
I to właśnie od tamtej pory, od czasu, gdy po raz pierwszy bawiono się na Ziemi w chowanego, Miłość jest ślepa i zawsze towarzyszy jej Szaleństwo…
**********************************************************
Pytanie o sens…
Niepokój jakiś czasem nęka mnie,
I głos sumienia cicho w sercu drży:
Czy nie rozmijam z sobą się,
Czy taką drogą miałem iść?
Powiedz mi Boże czemu dręczą mnie
pytania te – o sens.
Choć wiele mam, to tyle jeszcze chcę
Na wszystko czasu wciąż brakuje mi,
Za krótkie życie zdaje się,
Albo inaczej trzeba żyć?
Powiedz mi Boże czemu dręczą mnie
pytania te – o sens.
Wiem, że dług życia wobec Ciebie mam,
Więc daję wszystko co Ci mogę dać.
Naprawdę jednak nie wiem sam,
Czy więcej dawać chcę czy brać?
Powiedz mi Boże czemu dręczą mnie
pytania te – o sens.
Dobra posada, żona, własny dom,
Możnaby rzec, że w życiu wyszło mi.
Lecz w sercu wciąż Twe słowa brzmią:
Czy tylko po to życie dałem Ci?
Powiedz mi Boże czemu dręczą mnie
pytania te – o sens.
*********************************************
Jeśliby Bóg zapomniał przez chwilę…
Jeśliby Bóg zapomniał przez chwilę,
że jestem marionetką i podarował mi odrobinę życia,
wykorzystałbym ten czas najlepiej jak potrafię.
Prawdopodobnie nie powiedziałbym wszystkiego,
o czym myślę, ale na pewno przemyślałbym wszystko, co powiedziałem.
Oceniałbym rzeczy nie ze względu na ich wartość, ale na ich znaczenie.
Spałbym mało, śniłbym więcej,
wiem, że w każdej minucie z zamkniętymi oczami tracimy 60 sekund światła.
Szedłbym, kiedy inni się zatrzymują, budziłbym się, kiedy inni śpią.
Gdyby Bóg podarował mi odrobinę życia,
ubrałbym się prosto, rzuciłbym się ku słońcu,
odkrywając nie tylko me ciało, ale moją duszę.
Przekonywałbym ludzi, jak bardzo są w błędzie myśląc,
że nie warto się zakochać na starość.
Nie wiedzą bowiem, że starzeją się właśnie dlatego, iż unikają miłości!
Dziecku przyprawiłbym skrzydła,
ale zabrałbym mu je, gdy tylko nauczy się latać samodzielnie.
Osobom w podeszłym wieku powiedziałbym,
że śmierć nie przychodzi wraz ze starością lecz z zapomnieniem (opuszczeniem).
Tylu rzeczy nauczyłem się od was, ludzi…
Nauczyłem się, że wszyscy chcą żyć na wierzchołku góry, zapominając,
że prawdziwe szczęście kryje się w samym sposobie wspinania się na górę.
Nauczyłem się, że kiedy nowo narodzone dziecko
chwyta swoją maleńką dłonią po raz pierwszy palec swego ojca,
trzyma się go już zawsze.
Nauczyłem się, że człowiek ma prawo patrzeć na drugiego z góry tylko wówczas,
kiedy chce mu pomóc, aby się podniósł.
Jest tyle rzeczy, których mogłem się od was nauczyć,
ale w rzeczywistości na niewiele się one przydadzą,
gdyż, kiedy mnie włożą do trumny, nie będę już żył.
Mów zawsze, co czujesz, i czyń, co myślisz.
Gdybym wiedział, że dzisiaj po raz ostatni zobaczę cię śpiącego,
objąłbym cię mocno i modliłbym się do Pana,
by pozwolił mi być twoim aniołem stróżem.
Gdybym wiedział, że są to ostatnie minuty, kiedy cię widzę,
powiedziałbym „kocham cię”,
a nie zakładałbym głupio, że przecież o tym wiesz.
Zawsze jest jakieś jutro i życie daje nam możliwość zrobienia dobrego uczynku,
ale jeśli się mylę i dzisiaj jest wszystkim, co mi pozostaje,
chciałbym ci powiedzieć jak bardzo cię kocham i że nigdy cię nie zapomnę.
Jutro nie jest zagwarantowane nikomu, ani młodemu, ani staremu.
Być może, że dzisiaj patrzysz po raz ostatni na tych, których kochasz.
Dlatego nie zwlekaj, uczyń to dzisiaj, bo jeśli się okaże, że nie doczekasz jutra,
będziesz żałował dnia, w którym zabrakło ci czasu na jeden uśmiech,
na jeden pocałunek, że byłeś zbyt zajęty, by przekazać im ostatnie życzenie.
Bądź zawsze blisko tych, których kochasz, mów im głośno,
jak bardzo ich potrzebujesz, jak ich kochasz i bądź dla nich dobry,
miej czas, aby im powiedzieć „jak mi przykro”, „przepraszam”, „proszę”, „dziękuję”
i wszystkie inne słowa miłości, jakie tylko znasz.
Nikt cię nie będzie pamiętał za twoje myśli sekretne.
Proś więc Pana o siłę i mądrość, abyś mógł je wyrazić.
Okaż swym przyjaciołom i bliskim, jak bardzo są ci potrzebni.
Gabriel Garcia Marquez
********************************
Bezinteresownie…
Mówimy: kochaj, bądź usłużny, pomagaj, uśmiechnij się. Robimy z miłości gładką, grzeczną, ulizaną cnotę.
Gdyby miłość była tylko otwarciem się na drugiego człowieka, byłaby uprzejmością. Gdyby była tylko sielanką, radością, szczęściem, byłaby miłością opłaconą od razu.
Pan Jezus uczy nas miłości jako dramatu. Co to znaczy: „Kochajcie się tak, jak Ja was umiłowałem?”. Pan Jezus oddał życie z miłości do ludzi, więc czy to znaczy, że mamy rzucać się w paszcze, całkowicie przekreślać siebie, iść na krzyż z miłości dla drugiego człowieka? Jednak prawdziwa miłość to ta, która naprawdę boli, bo jest zupełnie bezinteresowna.
Można mówić o trzech rodzajach miłości: grzesznej, dobrej, prawdziwej. Grzeszna to wtedy, kiedy ktoś miłość wyzyskuje dla siebie. Dobra, kiedy kocha, ale pragnie też miłości dla siebie. Kocham, ale uśmiechnij się do mnie; kocham, ale i ty mnie kochaj. Prawdziwej miłości uczy sam Jezus. Miłość prawdziwa jest bezinteresowna. Rzucam się w paszcze drugich, przekreślam samego siebie, idę na śmierć dlatego, że kocham. Miłość, która jest bólem. Jeżeli takiej miłości szukamy – szukamy samego Boga.
Ks. Jan Twardowski
************************************************
Przepis na przyjaźń…
SKŁADNIKI:
– miarka wspólnych zainteresowań
– całe opakowanie życzliwości
– szklanka zachęty zmieszanej ze wsparciem
– łyżka zrozumienia
– trochę kompromisu
– sztuka przebaczenia
– szczerość rozpuszczona w godzinach wspólnych rozmów
– szczypta małych niespodzianek
– komplementy (nie przesolić)
SPOSÓB PRZYRZĄDZANIA:
– wszystko wymieszać i zaprawić gorącą wiarą w Boga
– przelać do czystego serca piec w atmosferze miłości i zrozumienia
UWAGA! Nie podawać z egoizmem…
***********************************************************
Rozmowa z Panem Bogiem
” Wejdź”- powiedział Bóg – „Więc chciałeś mnie o coś zapytać.”
„Jeśli masz czas” – powiedziałem.
Bóg uśmiechnął się i powiedział: „Mój czas jest wiecznością i jest go dosyć, bym mógł zrobić wszystko. O co chcesz mnie spytać?”.
„Co najbardziej zaskakuje Cię w ludzkości?”- zapytałem.
Bóg powiedział: „To, że są znudzeni dzieciństwem, pędzą w dorosłość, a na starość znów pragną być dziećmi. Tracą zdrowie w pogoni za pieniądzem, a później wydają pieniądze aby odzyskać zdrowie. Myślą z niepokojem o przyszłości, zapominając o teraźniejszości. Żyją tak, jakby mieli nigdy nie umrzeć, a umierają tak, jakby nigdy nie żyli.”
Bóg wziął mnie za rękę i przez chwilę staliśmy w milczeniu. Wtedy spytałem: „Jako ojciec, jakich rad udzieliłbyś swoim dzieciom?”
Bóg odpowiedział z uśmiechem: „Nie mogą zmusić nikogo do miłości, ale mogą sprawić, aby ich pokochano. Największą wartością w życiu jest nie to, co się posiada, ale to kogo się ma przy sobie. Najbogatszą osobą nie jest ta, która ma najwięcej, ale ta, która potrzebuje najmniej. Wystarczy kilka sekund, aby zadać ukochanej osobie głębokie rany, ale czasami potrzeba wielu lat, aby te rany się zagoiły. Są osoby, które bardzo mocno nas kochają, ale często nie potrafią okazać swoich uczuć w odpowiedni sposób. Za pieniądze można kupić wszystko poza szczęściem. Dwoje ludzi patrząc na tą samą rzecz, może odbierać ją w zupełnie inny sposób. Prawdziwym przyjacielem jest osoba, która wie o nas wszystko, a mimo to nas lubi. Człowiek nie zawsze jest zapomniany przez innych, czasami to on zapomina o sobie samym. Nie jest dobrą rzeczą utożsamianie się z innymi ludźmi. Każdy będzie sądzony indywidualnie za swoje własne poczynania.”
Usiadłem na chwilę ciesząc się tym momentem. Podziękowałem Mu za poświęcony czas i za wszystko, co zrobił dla mnie i mojej rodziny.
Odpowiedział: „Kiedy tylko zechcesz. Jestem tu 24 godziny na dobę. Wszystko, co musisz zrobić, to zapytać mnie, a ja odpowiem. Zawsze tu będę.”
*****************************************************
Czym jest wiara, nadzieja i miłość…
Czym jest dla nas wiara?
Najczęściej tym, czym naprawdę nie jest. Nie jest zrozumieniem, bo gdyby umysł ludzki objął Boga, Bóg nie byłby Bogiem. Wiara jest łaską, darem Bożym, szczęściem dla człowieka, który ten dar otrzymał. Jest odpowiedzialnością i powołaniem.
Czym jest nadzieja?
Najczęściej tym, czym nie jest i za co ją uważamy. Często kojarzy się z nią tęsknota, pragnienie, marzenia o szczęściu, wyjeździe za granicę, skończenie studiów. Taka nadzieja jest trochę niepewnością. Nadzieja prawdziwa jest pewnością, że spełni się wszystko to, czego Pan Bóg chce.
Nadzieja chrześcijańska jest pewnością, że ubodzy, prześladowani, cierpiący dla Boga będą wynagrodzeni.
Czym jest miłość?
Najczęściej tym, czym nie jest. Uważamy, że miłość jest tylko uczuciem, tymczasem miłość jest także odpowiedzialnością za siebie, jest wiernością.
Kiedy skłóceni małżonkowie godzą się – odnawiają swój dar przyjaźni, jaki dostali. Miłość okazuje się silniejsza od przemijającego uczucia i trwała nawet wtedy, kiedy uczucia nie było.
Nauka stale dzieli i szufladkuje: wiara, nadzieja, miłość. Właściwie chodzi przecież tylko o miłość, bo miłość prawdziwa jest i wiarą, i nadzieją. Jeżeli ktoś naprawdę kocha, to i wierzy temu, kogo kocha. Jeżeli kocha, to ma i nadzieję na to, w czym pokłada tęsknoty i pragnienia.
*********************************************************************
Kartoteka…
Zajmowała ona całą ścianę. Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że każda szufladka jest opatrzona odpowiednim napisem. Pierwszy, który przykuł mój wzrok brzmiał: Ludzie, których lubiłem?. Otworzyłem szufladkę i zacząłem przeglądać kartki ze środka. Rozpoznawałem imiona umieszczone na nich: Ania, Andrzej, Marta… Zamknąłem szybko tą szufladkę. Nagle uświadomiłem sobie, gdzie jestem. Ten pokój, te martwe rzędy szufladek to brutalny katalog systemu mojego życia. Na tysiącach posegregowanych karteczek zapisane były wszystkie czynności, myśli i słowa mojego trzydziestoletniego życia; nawet te, o których sam dawno już zapomniałem. Uczucie niesamowitości i ciekawości mieszało się z przerażeniem, gdy otwierałem kolejne szufladki. Jedne przynosiły radość, ciepłe wspomnienia inne uczucie tak wielkiego wstydu, że aż musiałem się obejrzeć za siebie by sprawdzić, czy nikt mnie nie widzi…
Przegroda z napisem: Przyjaciele?, była tuż obok: Przyjaciele, których zdradziłem?. Niektóre napisy były mi znane, inne mniej, jeszcze inne były mi zupełnie obce. Książki, które przeczytałem? Kłamstwa, które mówiłem? Dowcipy, z których się śmiałem?. Wstrząsająca była dokładność zawartych na kartkach informacji… Rzeczy, które robiłem w złości? Rzeczy, które mruczałem pod nosem na moich rodziców?. Nie było mi do śmiechu. Wciąż zaskakiwały mnie czytane zdania. Niektórych kart było więcej, niż chciałem, innych mniej niż miałem nadzieję. Czy to możliwe, że podczas 30 lat życia zapisałem sobie te wszystkie karteczki? Jednak każda z nich była prawdą, każda zapisana moim pismem, opatrzona moim podpisem. Gdy wysunąłem szufladkę: piosenki, które słuchałem? uświadomiłem, że ona nie ma końca. Zamknąłem ją szybko. Wstydziłem się. Nie tego jakich piosenek słuchałem, tylko tego, ile czasu poświęciłem na ich słuchanie… Nagle mój wzrok padł na szufladkę opatrzoną napisem: pożądliwe myśli?. Wysunąłem ją tylko na centymetr, aby nie widzieć całej jej długości. Przeczytałem jedną karteczkę. Byłem zaszokowany jej dokładnością. Czułem się wręcz ohydnie wiedząc, że nawet tak krótki moment mojego życia został zarejestrowany. Poczułem w sobie obezwładniającą wściekłość, wręcz bezsilność…
Wiedziałem tylko jedno – nikt nigdy nie może dowiedzieć się o istnieniu tego pokoju! Muszę go zniszczyć!!! W przerażającej złości szarpnąłem kartoteką. Jej rozmiar nie był ważny. Musiałem ją zniszczyć… a jednak nie udało się. Karteczki były niezniszczalne. Byłem bezradny. Włożyłem pojedyncze szufladki na swoje miejsca. Wiedziałem, że nie dam rady… Oparłem się o ścianę i ciężko westchnąłem. Dopiero wtedy zobaczyłem szufladkę z napisem: ludzie, z którymi podzieliłem się Ewangelią?. Jej uchwyt był bardziej lśniący niż pozostałe, prawie nietknięty. Z przykrością stwierdziłem, że jej długość nie jest większa niż 4 centymetry. Mogłem policzyć jej kartki na palcach jednej ręki. Po moich policzkach potoczyły się łzy. Poczułem w sercu ból i zacząłem się trząść. Padłem na kolana i płakałem jak mały dzieciak. Płakałem ze wstydu, z przerażającego mnie wstydu… Rzędy szufladek rozmazywały się w moich oczach. Nie, nie, nikt nigdy nie może się dowiedzieć o istnieniu tego pokoju!!! Muszę go zniszczyć i zamknąć na klucz…
Gdy otarłem łzy, zobaczyłem, że nie jestem sam. W kącie pokoju stał ON…
NIE, NIE, TYLKO NIE ON! NIE TU! KAŻDY, TYLKO NIE JEZUS!!!
Bezsilnie patrzyłem, jak otwierał szufladki i czytał ich zawartość. Gdy wreszcie zmusiłem się, aby spojrzeć mu w oczy… zobaczyłem smutek. Smutek jeszcze większy niż mój własny. Dlaczego On musiał je wszystkie przeczytać? Wreszcie odwrócił się w moją stronę i popatrzył na mnie. Patrzył na mnie z wielkim współczuciem, nie było to jednak współczucie, które mnie denerwowało. Spuściłem wzrok i znów zacząłem płakać. Jezus podszedł do mnie i objął mnie. Mógł tyle powiedzieć – ale On milczał. Nagle zaczął płakać razem ze mną. Wstał i podszedł do kartoteki. Otworzył pierwszą z brzegu szufladkę, po kolei wyjmował z niej obciążające mnie kartki. Moje imię wpisane na nich przykrywał swoim podpisem. – Nie!!! – krzyknąłem. Chciałem wyrwać te kartki., – Nie!, nie!?- Jego imienia nie powinno tam być! Ale tak było. Pisane taką głęboką czerwienią, taką ciemną, taką żywą. Imię Jezusa zakrywało moje na coraz większej ilości kartek. Było pisane krwią. Jezus otwierał kolejne szufladki uśmiechając się do mnie smutno i podpisywał, podpisywał, podpisywał… Zamknął ostatnią szufladkę, podszedł do mnie, położył swoją rękę na moim ramieniu i powiedział: WYKONAŁO SIĘ…
Wstałem i On wyprowadził mnie z pokoju. Nie było żadnych zamków w drzwiach. Żadnych zamków – gdyż jest jeszcze wiele pustych kart do zapisania…
Nie ma już obciążających mnie kart w tamtym pokoju, a moje życie nie dobiegło jeszcze do końca…
*************************************************************
Rzeczy nie zawsze są takie na jakie wyglądają…
Dwa podróżujące anioły zatrzymały się na noc w domu bogatej rodziny. Rodzina była niegościnna i odmówiła aniołom nocowania w pokoju dla gości, który znajdował się w ich rezydencji. W zamian za to anioły dostały miejsce w małej, zimnej piwnicy. Po przygotowaniu sobie miejsca do spania na twardej podłodze, starszy anioł zobaczył dziurę w ścianie i naprawił ją. Kiedy młodszy anioł zapytał dlaczego to zrobił, starszy odpowiedział,
– „Rzeczy nie zawsze są takie na jakie wyglądają.”
Następnej nocy anioły przybyły do biednego, ale bardzo gościnnego domu farmera i jego żony, by tam odpocząć. Po tym jak farmer podzielił się, resztą jedzenia jaką miał, pozwolił spać aniołom w ich własnym łóżku, gdzie mogły sobie odpocząć. Kiedy następnego dnia wstało słońce, anioły znalazły farmera i jego żonę zapłakanych. Ich jedyna krowa, której mleko było ich jedynym dochodem, leżała martwa na polu. Młodszy anioł, był w szoku i zapytał starszego anioła:
– „Jak mogłeś do tego dopuścić ?”.
– „Pierwsza rodzina miała wszystko i pomogłeś im” – oskarżył.
– „Druga rodzina miała niewiele i dzieliła się tym co miała, a ty pozwoliłeś, żeby ich jedyna krowa padła”.
– „Rzeczy nie zawsze są takie na jakie wyglądają” – odpowiedział starszy anioł.
– „Kiedy spędziliśmy noc w piwnicy tej rezydencji, zauważyłem że w tej dziurze w ścianie było schowane złoto. Od czasu kiedy właściciel się dorobił i stał się takim chciwcem niechętnym do tego by dzielić się swoją fortuną, w związku z czym zakleiłem tą dziurę w ścianie, by nie mógł znaleźć złota znajdującego się tam.”
– „W noc, która spędziliśmy w domu biednego farmera, Anioł Śmierci przyszedł po jego żonę. W zamian za nią dałem mu ich krowę. Rzeczy nie zawsze są takie na jakie wyglądają.”
Niektórzy ludzie pojawiają się w naszym życiu i szybko odchodzą…
Niektórzy ludzie stają się naszymi przyjaciółmi i zostają na chwilę… zostawiając piękne ślady w naszych sercach… i nigdy nie będziemy dokładnie tacy sami bo zawarliśmy nowe przyjaźnie…
Wczoraj jest historią. Jutro jest tajemnicą.
Dziś jest darem.
****************************************************
Drewniany płot…
Pierwszego dnia wbił ich 37. W następnych tygodniach nauczył się panować nad sobą i liczba wbijanych gwoździ malała z dnia na dzień: odkrył, że łatwiej jest panować nad sobą niż wbijać gwoździe.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym nie wbił ani jednego. Poszedł więc do ojca i powiedział mu to. Wtedy ojciec kazał mu wyciągać z płotu jeden gwóźdź każdego dnia, w którym nie straci cierpliwości i nie pokłóci się z nikim.
Mijały dni…… i w końcu Marek mógł powiedzieć:
– Wyciągnąłem z płotu wszystkie gwoździe.
Wtedy ojciec zaprowadził go przed płot i rzekł:
– Spójrz ile w płocie jest dziur. Płot nigdy już nie będzie taki, jak dawniej.
Kiedy się z kimś kłócisz, kiedy kogokolwiek i w jakikolwiek sposób obrażasz, zostawiasz w nim ranę. Możesz wbić człowiekowi nóż, a potem go wyciągnąć, ale rana pozostanie. Nieważne, ile razy będziesz przepraszał, rana pozostanie; rana zadana słowem boli tak samo, jak rana fizyczna.
Wiem, to nie jest łatwe, ale nikt nie mówi, że życie jest usłane różami i nie wymaga od nas żadnego wysiłku.
********************************************************
Wybaczyć…
Powiedz mu, że przykrość, którą ci sprawił, nie przeszkadza ci go nadal kochać i traktować jako wybranego, ponieważ ty również potrafisz sprawić taką samą przykrość, a może nawet większą.
To oznacza pojednać to serce z samym sobą – za twym pośrednictwem (jakby gąbki ścierającej jego słabość). Poprzez przykrość, którą on ci sprawił, ofiarowuj mu siebie jakby w odpowiedzi na jego niezręczne – świadome lub nieświadome – wezwanie, by kochać go bardziej.
W ten sposób wydobywasz na światło dzienne przymierze, którego jeden z aspektów nie został dotąd określony, i przypominasz drugiemu o tym, co najważniejsze: kochasz go i nic ci w tym nie przeszkodzi. Wszystko inne od tego zależy i jest drugorzędne.
Wybaczyć to pozbierać – zanim twój gość się schyli – kawałki naczynia, które on rozbił, tak jakby naczynie to spadło z twojej winy. Wszystko to robisz po to, by nie obarczać go wyłączną odpowiedzialnością za to, co się stało, by uwolnić go od ciężaru poczucia winy i od niesmaku do samego siebie.
Nigdy nie wymagaj od niego, by prosił cię o wybaczenie, ponieważ twoja miłość nie może stawiać warunków. Z pewnością potrzeba czasu, by on zdał sobie sprawę z przykrości, jaką ci sprawił.
Ale – stosownie do głębi waszej więzi – możesz powiedzieć mu o swej ranie. Zostaw mu wtedy czas, by mógł wyznać swą winę i na nowo pojednać się z tobą, kiedy będzie w stanie to zrobić. Z pewnością jest on jeszcze zbyt zamknięty w sobie, by zgodzić się kochać, niezależnie od swej słabości.
Poza tym może w tym wypadku nic nie wymaga wybaczenia. Upewnij się więc, czy krzywda, którą – jak ci się wydaje – cierpisz, jest realna. Może wynika ona z prawa, które sam sobie wymyśliłeś? Wtedy masz okazję przekonać się o swojej słabości i to raczej ty musisz błagać o wybaczenie.
A jeśli twemu przyjacielowi trudno jest wybaczyć, poproś go o przebaczenie jeszcze raz. Okażesz mu w ten sposób, że nie możesz bez niego żyć i że jest on dla ciebie ważny.
*********************************************************
Prawdziwy przyjaciel…
Pospolity przyjaciel nigdy nie widział Twojego płaczu.
Prawdziwy Przyjaciel ma ramiona przemokłe Twoimi łzami.
Pospolity przyjaciel nie zna imion Twoich Rodziców.
Prawdziwy Przyjaciel ma ich numery telefonów w notesie.
Pospolity przyjaciel przynosi butelkę wina na prywatkę.
Prawdziwy Przyjaciel przychodzi wcześniej i pomaga gotować i zostaje dłużej, aby sprzątać.
Pospolity przyjaciel będzie zły, jak go obudzisz Twoim telefonem.
Prawdziwy Przyjaciel zapyta dlaczego to zajęło Ci tak długo.
Pospolity przyjaciel próbuje rozmawiać z Tobą o Twoich problemach.
Prawdziwy Przyjaciel pomaga Ci je rozwiązać.
Pospolity przyjaciel, gdy Cię odwiedza, zachowuje się jak Gość.
Prawdziwy Przyjaciel otwiera sam lodówkę i czuje się jak u siebie w domu.
Pospolity przyjaciel myśli, że przyjaźń skończona, jak jest jakiś problem.
Prawdziwy Przyjaciel wie, że „prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie”.
Pospolity przyjaciel oczekuje, że zawsze będziesz przy nim, jak ma kłopoty.
Prawdziwy Przyjaciel stara się zawsze być przy innej osobie, która ma kłopoty.
********************************************************************
Lazurowa grota…
Był człowiekiem biednym i prostym. Wieczorem po dniu ciężkiej pracy, wracał do domu zmęczony i w złym humorze. Patrzył z zazdrością na ludzi, jadących samochodami i na siedzących przy stolikach w kawiarniach.
Ci to mają dobrze – zrzędził, stojąc w tramwaju w okropnym tłoku.Nie wiedzą, co to znaczy zamartwiać się… Mają tylko róże i kwiaty. Gdyby musieli nieść mój krzyż! Bóg z wielką cierpliwością wysłuchiwał narzekań mężczyzny. Pewnego dnia czekał na niego u drzwi domu.
Ach to Ty, Boże – powiedział człowiek, gdy Go zobaczył. Nie staraj się mnie udobruchać. Wiesz dobrze, jak ciężki krzyż złożyłeś na moje ramiona. Człowiek był jeszcze bardziej zagniewany niż zazwyczaj.
Bóg uśmiechnął się do niego dobrotliwie.
– Chodź ze Mną. Umożliwię ci dokonanie innego wyboru – powiedział.
Człowiek znalazł się nagle w ogromnej lazurowej grocie. Pełno było w niej krzyży: małych, dużych, wysadzanych drogimi kamieniami, gładkich, pokrzywionych.
– To są ludzkie krzyże – powiedział Bóg. Wybierz sobie jaki chcesz.
Człowiek rzucił swój własny krzyż w kąt i zacierając ręce zaczął wybierać. Spróbował wziąć krzyż leciutki, był on jednak długi i niewygodny. Założył sobie na szyję krzyż biskupi, ale był on niewiarygodnie ciężki z powodu odpowiedzialności i poświęcenia. Inny, gładki i pozornie ładny, gdy tylko znalazł się na ramionach mężczyzny, zaczął go kłuć, jakby pełen był gwoździ. Złapał jakiś błyszczący srebrny krzyż, ale poczuł, że ogarnia go straszne osamotnienie i opuszczenie. Odłożył go więc natychmiast. Próbował wiele razy, ale każdy krzyż stwarzał jakąś niedogodność. Wreszcie w ciemnym kącie znalazł mały krzyż, trochę już zniszczony używaniem. Nie był ani zbyt ciężki ani zbyt niewygodny. Wydawał się zrobiony specjalnie dla niego. Człowiek wziął go na ramiona z tryumfalną miną.
– Wezmę ten! – zawołał i wyszedł z groty.
Bóg spojrzał na niego z czułością. W tym momencie człowiek zdał sobie sprawę, że wziął właśnie swój stary krzyż ten, który wyrzucił, wchodząc do groty.
Każdy człowiek niesie (albo będzie niósł) krzyż – coś, co boli, dokucza, niepokoi. Bywa, że wstydzimy się naszego krzyża i udajemy przed innymi, a nawet przed samymi sobą, że go w ogóle nie ma. To droga donikąd. Wypierany ból prędzej czy później powraca, i to ze zdwojoną siłą. Dlatego pierwsze, co możemy z krzyżem zrobić, to przyjąć w pełni do wiadomości, że rzeczywiście go niesiemy.